sobota, 17 stycznia 2015

Jednoczęściowe Duśki "Jutro możemy być szczęsliwi"

Jutro możemy być szczęśliwi


Nadzieja to plan
on ziści się nam
przydarzy się na pewno się zdarzy
więc uwierz za dwóch
ty i twój duch
z nadzieją wam będzie do twarzy
więc uwierz za dwóch
ty i twój duch
z nadzieją jest bardziej do twarzy

jutro możemy być szczęśliwi
jutro możemy tacy być
jutro by mogło być w tej chwili
gdyby w ogóle mogło być

oto jest czas
on zmienić ma nas
to czas który ma nas zmienić
nim zgadniesz jak
przeoczysz znak
ten znak co jest źródłem nadziei
nim zgadniesz jak
przeoczysz znak
ten znak co jest źródłem nadziei


„A gdyby tak zniknąć, odejść na zawsze, nigdy więcej nie móc pozwolić drugiej osobie się skrzywdzić? Czy ktoś by płakał, szukał, tęsknił? Czy ktoś w ogóle by zauważył, że mnie nie ma?” Było wietrzne, jesienne południe. Agata trzymała kurczowo linę w ręce. „Ciekawe, jakie to uczucie, kiedy dusi cię martwy przedmiot. Jak zaciska ci się coraz bardziej na szyi. Co wtedy musi czuć taka osoba?” Z zamyślenia wyrwał ją głos Marka.
- Dalej Agata! Wchodzisz?
- Co? A, tak, tak. – Przypięła karabinek do uprzęży i powoli zaczęła się wdrapywać na skałkę. Wspinaczkę utrudniały jej wilgotne, od rannego deszczu, ścinki.
- Ruszaj się szybciej. Nie będę wiecznie na ciebie czekał. – Skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Uśmiechną się w duchu, wiedząc, że w tym momencie mecenas Przybysz posyła mu mordercze spojrzenie. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo gardzi ona jakimikolwiek formami ruchu.
- Bardzo śmieszne Dębski. Chcesz mnie zabić? Wiesz dobrze, że jest ślisko. – Weszła na górę, wyprostowała się i przeciągnęła. – Nigdy więcej sportu, ruchu, skałek. Nigdy więcej gór. Nie dam Ci się już więcej na to namówić. – Zmrużyła oczy. Uwielbiał na nią patrzeć, kiedy się złości. Nagle dostrzegł, że Agata ma rozpiętą kurtkę.
- Przepraszam bardzo, ale czy taka roznegliżowana szłaś przez całą drogę tutaj? – Podszedł do niej i palcem wskazał na jej niezapiętą własność.
- Gorąco mi – wzruszyła ramionami. Co on się czepia jej garderoby?
- Czyś ty zwariowała? Jest zimno, wieje wiatr, a ty chodzisz taka rozchełstana, jakby co najmniej wiosna była!
- Przesadzasz. Nic mi nie będzie.
- No ja nie wiem. Ale wiedz, że nie będę cię później woził po lekarzach. -  Pokręcił karcąco głową. Nie mogąc dłużej słuchać jego marudzenia, przewróciła oczami i zapięła kurtkę. – O, widzisz? Od razu lepiej.
- Gdybym od razu wiedziała, że wiążąc się z tobą, będę miała taką nadwrażliwą opiekunkę… - przerwał jej, przyciągając ją do siebie.
- No już, nie marudź tak. Mogłaś gorzej trafić. - Rozejrzał się dookoła. Słońce zaczęło powoli zachodzić za horyzont, niebo stawało się różowawe a temperatura powietrza spadła o kilka stopni. – Późno już się robi. Wracamy do domku.
- Chciałeś chyba powiedzieć, że do tej starej, rozpadającej się rudery. – Uśmiechnęła się, a on pokręcił z rozbawieniem głową. Objął ją ramieniem i ruszyli w stronę niewielkiego lasku. Słońce zdążyło już dawno zajść, szli w milczeniu, ale ta cisza nie była krępująca.


Kiedyś nie wiadomo skąd,
Ze wschodem słońca,
Przybyłam tu.
Zanim spotkałam Cię,
Stroiłam się,
Dobierałam strój.
Abyś, gdy
Gdy mnie tylko poznasz,
Cały mi się oddał,
Już wtedy potrzebowałam Cię.
Abyś mnie ochronił,
Bo tylko w Twojej dłoni
Znaleźć mogłam ciepło, aby kwitnąć tak
Dla Ciebie
I tylko Twoją być.
Dotarli do chatki, która znajdowała się na uboczu campingu. Marek przekręcił zamek w drzwiach, otworzył je na oścież i wpuścił Przybysz do środka. Domek był nieduży - salon, o ile można to tak nazwać, w którym stała kanapa, stół z dwoma krzesłami i przedpotopowy telewizor. Pokój z dwuosobowym łóżkiem, skrzypiącą szafą i lampką nocną. Aneks kuchenny z lodówką, jednym ledwo działającym palnikiem i rozpadającą się szafką nad zlewem. Do tego uroczego zestawu, dołączona jeszcze łazienka z ubikacją, w której spłuczka działa od wielkiego dzwonu, niedomykające się drzwiczki prysznica i popękane lustro. Jednym słowem mówiąc „uroczo”.
- Głodna? – Zwrócił się do niej.
- Jeszcze się pytasz? Konia z kopytami bym zjadła. – Przeszedł ją dreszcz, wzdrygnęła się. – Ale teraz to mażę o łóżku, kocyku i czymś ciepłym.
- Zaraz zrobię nam herbaty. A ty marsz na kanapę, koc ci przyniosę. – Uśmiechnął się do niej ciepło i zniknął za drzwiami sypialni. – Chińczyk może być? – Zapytał, okrywając ją puchowym pledem.
- Wywiozłeś mnie na jakieś zadupie. Powodzenia…
- Ale mędzisz, matko. Pójdę zaraz do recepcji i zapytam się, czy można coś tutaj zamówić. – Podał jej kubek z parującą cieczą. – Pij i nie narzekaj.


Wzięła od niego herbatę i upiła łyk. Lubiła, kiedy się o nią troszczył. Jednak zawsze miała w sobie jakiś dziwny lęk. Obawę, że zaraz się obudzi z tego pięknego snu i nie będzie nic. Nie będzie Marka, jego roześmianych oczu, patrzących na nią każdego ranka, jego silnych ramion, w których czuje się taka malutka a zarazem bezpieczna, do jej uszu nie będzie docierał jego cudowny głos, a w sercu będzie pustka. Pustka, której nie da się niczym zapełnić. W jej głowie znowu kotłowały się niebezpiecznie brzmiące myśli. „A gdybym zniknęła, na zawsze? Czy by tęsknił, szukał? A może by zapomniał?”
- Co byś zrobił, gdybym na przykład, odeszła i już nigdy nie wróciła? – Podniosła na niego zaszklone oczy. Usiadł koło niej.
- Słucham? O czym ty mówisz? Jakie odeszła?
- Gdybym, no nie wiem… Umarła, albo zwyczajnie zniknęła z twojego życia. Co byś zrobił?
- Co ty pieprzysz? – Przysunął się do niej. Zauważył jej zaróżowione poliki, oczy jej się szkliły. Dotknął jej czoła. – Jesteś cała rozpalona. Mówiłem, że się rozchorujesz, a ty nie chciałaś mnie słuchać. Zaraz wracam. – Wstał, ubrał kurtkę i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Wrócił po chwili, trzymając coś w ręce.
- Lekarz przyjedzie za dwadzieścia minut. Masz – podał jej termometr – zmierz temperaturę.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Co bym zrobił, tak? – Skinęła potwierdzająco głową. Westchnął. – Nic bym nie zrobił – jej twarz wyraźnie posmutniała – daj mi skończyć. Nic bym nie zrobił, ponieważ nie dałbym ci odejść. Nie pozwoliłbym na to. Jesteś moim światem, jedynym i najpiękniejszym. Gdybyś umarła… w ogóle jak mogłaś o czymś takim pomyśleć? – Wzruszyła ramionami. – Ehhh. Gdybyś odeszła, ja odszedł bym razem z tobą. Bo jak można żyć bez czegoś, co daje nam to życie? Nie da się. – Popatrzył na nią, lecz nie mógł nic wyczytać z jej twarzy. Nie wiedział czy to przez gorączkę, czy przez coś innego.
- To czemu mi nigdy tego nie powiedziałeś? Czemu nigdy nie usłyszałam od ciebie tycz dwóch słów?
- Myślałem, że jest to dla ciebie oczywiste.
- Jak widzisz, niekoniecznie. – Spuściła wzrok. Oczywiste? Nic dla niej nie jest jasne. Tyle razy już była zapewniana o tym, że jest kochana. Ale zawsze wychodziło na to, że ją krzywdzono. Na każdym kroku pokazywano jej, że nie zasługuje na miłość, że nikt jej nie pokocha. Zawsze będzie to tylko ułuda, zawsze będzie się w tym kryć coś, co ją doprowadzi do ruin.
- Spójrz na mnie. – Chwycił ją delikatnie za brodę i uniósł do góry. Drugą ręką sięgną po jej dłoń i splótł jej palce ze swoimi. – Kocham cię i chcę, żeby to było dla ciebie jasne i oczywiste. Nie mówię ci tego, bo dla mnie to tylko puste słowa. Liczą się czyny. Jeśli tego nie odczuwasz, to bardzo cię przepraszam.
- Nie… - odchrząknęła – Powinnam wiedzieć. Tylko… - urwała.
- Tylko co? Chodzi o Huberta i innych pseudo przedstawicieli męskiej rasy? – Odpowiedziała mu głucha cisza. – Nie zadręczaj się tak. Agata! Oni nie byli warci ciebie. Uwierz w to, że zasługujesz na miłość. Że są osoby, które są wstanie cię pokochać. Jedną z tych osób jestem ja. Jesteś najlepszym co mnie w życiu spotkało. Kocham cię, ale muszę mieć pewność.
- Pewność czego? Przepraszam cię, ale nie rozumiem. To kochasz mnie, ale nie jesteś pewny? – Uśmiechnął się pod nosem.
- Nie. Jestem pewny tego, co do ciebie czuję. Ale chciałbym to samo usłyszeć od ciebie. Wiem, że ty też mnie kochasz. Pokazujesz to na każdym kroku. Widzę jak oczy ci się błyszczą, jak się uśmiechasz, kiedy się budzisz. Widzę jak mnie dotykasz. Czuję twój spokojny oddech, kiedy przy mnie zasypiasz. Czuję, jak pozwalasz mi się tobą opiekować. Stąd wiem, że ty też mnie kochasz. Ale chcę być pewny, że ty się nie boisz tego przyznać. Że sama przed sobą jesteś wstanie to wyjawić. Wiem, że nie jesteś gotowa. Dlatego czekam i poczekam jeszcze długo, ile będzie trzeba. -  Usłyszeli ciche pikanie termometru. Przybysz spojrzała na mały wyświetlacz, by odczytać widniejące tam cyferki.
- 38,7 stopni. To fajnie nasz urlop się zaczyna. – Odłożyła podłużny przedmiot na szafkę stojącą koło kanapy. – Sorry.
-  Powinienem teraz powiedzieć „A nie mówiłem”! Przykryj się. Przyniosę ci drugi koc i zrobię jeszcze jedną herbatę. Lekarz zaraz będzie. – Po pomieszczeniu rozległ się odgłos pukania do drzwi. Dębski podszedł do nich, otworzył je i wpuścił lekarza. Siwy, średniego wzrostu mężczyzna wszedł do środka. Straszy pan, o czole myślą rozciętym, stał na środku saloniku. Wydawał się być łagodny.
- Dobry wieczór! Doktor habilitowany Bogumił Zawadzki. – Podał rękę mecenasowi. – Co się dzieje?
- Już mówię... – zaczął, lecz Przybysz mu przerwała.
- Daj spokój, potrafię powiedzieć lekarzowi co mi jest. – Podciągnęła się na łóżku i poprawiła koc.
- Słucham w takim razie. – Uśmiechnął się dobrotliwie. – Mam prośbę do pana. – Zwrócił się do Marka. – Czy na czas badania, mógłby pan przejść do innego pomieszczenia? Chciałbym w spokoju zbadać pacjentkę.
- Naturalnie. – Odparł i wszedł do sypialni, zamykając za sobą drzwi. Po piętnastu minutach usłyszał głos lekarza.
- Może pan przyjść.
- Więc co jej dolega? To coś poważnego?
- To zwykłe przeziębienie. Panią Agatę musiało gdzieś przewiać – Dębski popatrzył na nią wzrokiem mówiącym „skałki”. Przewróciła oczami. Zawadzki podał mecenasowi receptę. – To są leki, które pańska narzeczona powinna przyjąć. To po pierwsze. Po drugie, niech jak najszybciej wskakuje do łóżka, pod ciepłą pierzynę. I po trzecie, najważniejsze – zwrócił się do Przybysz – po powrocie do domu, proszę pójść do ginekologa. Mam pewne podejrzenia, że niektóre objawy pani złego samopoczucia, mogą być po prostu skutkami wczesnego etapu ciąży. Dlatego też nie zapisywałem silnych leków. – Uśmiechnął się do nich. Pożegnał się i wyszedł. Marek był jak osłupiały. Nie zauważył, gdy Agata zniknęła z salonu. Ocucił go dopiero dźwięk zatrzaskujących się drzwi łazienki. Poszedł do niej.
- Ej co się dzieje? – Zapytał. W jego głosie słychać było troskę.
- Wyjdź, proszę! Chcę być sama. – Nie widział jej twarzy, ale po tonie wypowiedzi mógł stwierdzić, że płacze. Podszedł do niej.
- Dobrze, ale wstań z tej zimnej podłogi i idź się połóż do łóżka. Jesteś chora. – Nie ruszyła się. Widząc, że go nie słucha, wstał i poszedł do pokoju. Przyszedł, trzymając w rękach kołdrę. Opatulił nią panią mecenas i usiadł obok. Milczał. Chciał by mu wytłumaczyła, dlaczego zawsze, kiedy mowa o dziecku, ona nagle ucieka lub zmienia temat. Przecież od tego, kiedy poroniła minęło tyle czasu. Nie rozmawiali o tym, a może powinni? Może powinni wyjaśnić sobie wszystko. Całe to zamieszanie. Przecież nie można tego tak zostawić. Kiedyś ta rozmowa musi się odbyć.
- Właściwie to nigdy mi nie powiedziałaś co wtedy czułaś. – Zaczął niepewnie. Nie wiedział czy czasem się nie wycofa.
- Co czułam kiedy? – w jej głosie rozbrzmiewała pustka. Radość umarła, żal mieszał się z pamięcią czasu.
- Nie, źle to ująłem… - nabrał głośno powietrze – dlaczego, kiedy mowa o dziecku, ty zawsze uciekasz, wyłączasz się. Nie uważasz, że powinniśmy szczerze porozmawiać, o tym, o naszym dziecku. O tym… - zmieszał się, nie chciał jej urazić, ale jak to się mówi, kości zostały rzucone – o tym, że je straciliśmy?
- Jeszcze raz ci się pytam… Co chcesz usłyszeć? – Po polikach spłynęły, już kolejne tego dnia, łzy. – Nie było cię, kiedy dowiedziałam się o ciąży. Był to dla mnie szok. Czułam, że w tym momencie moje życie zacznie się zmieniać. Ale z dnia na dzień coraz bardziej rozumiałam, że pragnę tego. Pragnę by to dziecko się narodziło. Z każdym dniem coraz bardziej je kochałam. Chciałam ci o tym wszystkim powiedzieć. – Odwróciła twarz w stronę Marka. Jego wzrok był pełen pytań, żalu. Ale widziała jak na nią patrzył. Wiedziała, że w tym momencie, mimo tego smutku i bolesnych wspomnień, patrzy na nią z miłością. – Chciałam byś wiedział. Ale ty… Ciebie nie było. Za to była Ewa. Byłeś z nią. Wtedy zrozumiałam, że powiedzenie Ci, że zostaniesz ojcem, byłoby jak jakiś szantaż. Nie chciałam litości. Byłbyś wtedy ze mną? Odszedłbyś, zerwał kontakty. Tak wtedy czułam… - przetarła wierzchem dłoni poliki. A on siedział, milczał i jej słuchał. – Ale miałam nadzieję. Marek rozumiesz?... Kiedy trafiłam do szpitala, kiedy powiedzieli mi, że poroniłam, że tego dziecka już nie ma. To mój świat i ta nadzieja na nowo runęły. Nie było ich. Zaczęłam analizować, rozmyślać, układać sobie wszystko. Zawsze dochodziłam do jednej odpowiedzi. „To twoja wina! Gdybyś powiedziała, gdybyś mniej pracowała, gdybyś…” i tak w nieskończoność. Od tego dnia, kiedy tylko widzę jakieś dziecko, lub jest o nim mowa… To powracają te myśli. Obwiniam się za to, że go tu teraz z nami nie ma. Gdybym była rozsądniejsza. – Ukryła twarz w dłoniach. Dębski przysnął się do niej, objął ją i zamknął w szczelnym uścisku. Głowę schowała w jego szyi. Poprawił jej kołdrę. – Pewnie by teraz z nami było. Uśmiechałoby się. Miałoby twoje oczy… A teraz! A teraz to wszystko może się powtórzyć! Zrozum, ja tego nie chcę, nie dam rady. Nie dam rady przez to wszystko przechodzić jeszcze raz! Boję się! Tak cholernie się boję.
- Agata proszę! – Ucałował ją w czubek głowy. – Nie obwiniaj się. Błagam. To nie twoja wina. Powinienem wtedy być przy tobie… Ale nie wiedziałem – ostatnie słowa wypowiedział prawie bezgłośnie. – Ale teraz jestem. Obiecuję, że to się nigdy nie powtórzy. Przepraszam cię. Za wszystko. Już nigdy więcej nie chcę cię ranić. Nigdy nikogo nie kochałem tak bardzo, jak ciebie.
- Ja nie chcę litości. Nie chcę cierpieć. Boję się. – Nie płakała. Nie miała jak, nie mogła. Czuła, że żal i obawa rozdzierają ją od środka. Ale żadna łza nie wypłynęła z jej wnętrza. Nie miała już na to sił. Narastająca gorączka pokonywała ją, obdzierała z ostatków mocy.
- Spójrz na mnie! – Powiedział stanowczo i objął dłońmi jej twarz. Czuł pod palcami palący, piekący żar. Nie zwracał na to uwagi. – Nie związałbym się z tobą, jeśli niemiałbym pewności i nie wierzyłbym, że jest to więź do końca życia i na zawsze. Nie pozwolę byś kolejny raz cierpiała. Nie stracisz drugi raz dziecka. My go nie stracimy. Rozumiesz? Nie pozwolę. – Była wycieńczona. Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Okrył szczelniej kołdrą i położył się koło niej. Wyszeptał jej tylko do ucha. – Będę walczył o naszą miłość, o swoje marzenia, o nasze dziecko. Kocham cię, jak nigdy nikogo nie kochałem. Nie poddam się. Zawsze będę przy tobie, przy was! – Ustami delikatnie musnął jej szyję, zasnęła.

Bramka

Houk! Po długiej (jak na mnie) nieobecności, powracam. Jakiś czas temu, przeglądając pewne literackie forum trafiłam na swego rodzaju wyzwanie. Autor podawał temat a każdy, kto był członkiem forum mógł na tenże temat napisać opowiadanie. Chciałabym wypróbować to tutaj. Ktoś się pokusi? Myślę, że temat będzie Wam znany tuż po przeczytaniu tekstu. Nie będę Wam mówić, że jest to mój najlepszy tekst, bo nie jest. To coś.. Na zasadzie przejścia momentu, w którym właśnie tkwię. Opowiadanie nie jest długie, napisanie go też nie zajęło mi zbyt wiele czasu, pomysł zbyt szybko chciał mi uciec.
Reasumując. Ktoś podejmie wyzwanie?

Zapraszam,
M.

Z dedykacją dla L, który jest jedyną stałą na morzu zmiennych.
Bramka

- Chłopaki, nie potrzebujecie może kogoś na bramkę? – krzyknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę ganiających za sfatygowaną piłką chłopaków.
- Niby po co? Jeszcze byś zakrył całą bramkę grubasku! – odkrzyknął z kpiącym uśmieszkiem, wysoki blondyn.
- Spadaj stąd, Dębski! – dorzucił inny – Tylko się nie popłacz!
Słysząc głośny rechot, chłopiec odwrócił się i szybko pobiegł w stronę domu, nie chcąc by chłopaki, którym tak bardzo próbował zaimponować, zauważyli jego szklące się oczy.
- Chłopaki, nie potrzebujecie kogoś na bramkę? – krzyknął grubasek z poobcieranymi kolanami, w nieco za krótkich spodenkach. Próbował, mimo że z góry znał odpowiedź. Tym razem, zamiast standardowych wyzwisk usłyszał szepty.
- No dobra, chodź Kulek! – wreszcie odpowiedział jeden z nich. – Masz szczęście, Franek jest chory.
W oczach małego Dębskiego zamigotało szczęście. Wreszcie, po tylu latach marzenia o wejściu na ‘duże boisko’, wreszcie się udało! Zdeterminowany by pokazać im na co go stać, przyjął najbardziej wojowniczą minę i stanął pomiędzy dwoma słupkami. Przez pierwsze minuty, adrenalina związana z graniem w ‘prawdziwym meczu’, a nie tak jak do tej pory – w pojedynkę, była na tyle wysoka, że nie potrafił ustać w bramce i co chwilę wychodził z pola bramkowego. Chwilę później zauważył, jak wysoki blondyn z mściwym uśmiechem, zmierza w jego stronę. Przełknął głośno ślinę i nerwowo cofnął się do bramki, szeroko rozkładając drżące ręce. Chwilę później poczuł jak mocno kopnięta piłka przelatuje mu po palcach i z charakterystycznym odgłosem ląduje w siatce, tuż za nim. Tego dnia triumf blondyna słychać było na całym podwórku jeszcze kilka razy.
- Chłopaki, nie potrzebujecie kogoś na bramkę? – krzyknął chłopak z poobcieranymi kolanami, w nieco za dużych spodenkach. Nie wypatrzył na boisku wysokiego blondyna ani Franka, więc miał nadzieję na grę.
- Niech Ci będzie. Ale jak wpuścisz więcej niż pięć goli to wylatujesz i ja Cię już nie wpuszczam. – powiedział groźnym tonem Tomek. Chłopak tylko przytaknął i szybko poszedł w stronę swojej bramki. Od czasu ostatniej porażki minęło trochę czasu, w trakcie którego mógł się podszkolić grając ze swoim coraz starszym bratem. Rozgrzewając palce i lekko podskakując, czuł lekkie podenerwowanie. W głowie wciąż powtarzał sobie, że to jego dzień – w końcu udało mu się dzisiaj dostać pierwszą piątkę z matmy! Już po chwili gry, zauważył jak Jarek zmierza w jego stronę, zgrabnie dryblując piłką.
- To jest Twój szczęśliwy dzień! To jest Twój szczęśliwy dzień! To jest MÓJ szczęśliwy dzień! – krzyknął ostatnie zdanie, w tym samym momencie, kiedy Jarek kopnął piłkę. Chłopak rzucił się w lewy róg bramki i poczuł mocne uderzenie w nos. Jednak już po chwili mocno trzymał piłkę w dłoniach, nie wierząc w to, co się właśnie stało. Obronił. Naprawdę obronił PRAWDZIWY strzał! Chwilę triumfu przerwały nawoływania chłopaków, by oddał im piłkę. Wpatrywał się w zaskoczonego Jarka i wpadł na szalony pomysł. Lekko rzucił mu piłkę pod nogi, tak by przeleciała za chłopaka a chwilę później zaczął biec w stronę przeciwległej bramki. Chłopaki, widząc jak Klocek pewnie biegnie próbowali zatarasować mu drogę, jednak tego dnia żaden z nich nie mógł go powstrzymać. Kiedy został sam na sam z bramkarzem, poczuł jak adrenalina zaczyna buzować w jego żyłach. Mocno kopnął piłkę, która w sekundzie znalazła drogę do bramki. Zaskoczeni chłopaki z jego drużyny, po chwili rzucili się na niego, co najmniej jakby właśnie wygrali Ligę Mistrzów.
- Chłopaki, nie potrzebujecie kogoś na bramkę? – krzyknął z uśmiechem wysoki chłopak z poobcieranymi kolanami, wreszcie w spodenkach odpowiedniej długości.
- Głupie pytanie, Marek! Jasne, chodź! – odkrzyknął Franek. Chłopak wszedł na boisko i przybił piątki z chłopakami.
- Marek, co robisz po meczu? – zapytał wiecznie uśmiechnięty Remek. – Mam w piątek poprawkę z matmy a muszę ją zaliczyć, bo nie zdam, nie chciałbyś mi pomóc?
- Jasne, wpadnę do Ciebie. Tylko dzisiaj nie mogę za długo bo muszę odebrać Roberta ze szkoły – odparł z uśmiechem Marek. Kilka chwil później zaczęli mecz. Tym razem po raz pierwszy nie stał na bramce – kilka lat starszy od niech Franek, który przez chłopaków nazywany był Trenerem, postanowił dać mu szansę na prawej stronie ataku. Prawie godzinę później wygrywali 13:5 w tym, dzięki kilku bramkom i podaniom Marka.
- Dobra, kończymy na dziś! Hej, Marek! Przyjdziesz jutro? – krzyknął Franek
- Ależ oczywiście, Trenerze! – zaśmiał się i odruchowo spojrzał na zdjęty przed grą zegarek. – O cholera! Muszę lecieć! Do zobaczenia jutro! – dorzucił wybiegając. O 16.30 miał odebrać Roberta, tymczasem zegarek wskazywał prawie osiemnastą. Wskoczył do autobusu i po przejechaniu trzech przystanków wyleciał jak z procy, wprost do mieszkania dziadków. Głuche stukanie w drzwi i brak reakcji kogokolwiek na dzwonki do drzwi mogły oznaczać tylko jedno. Ojciec musiał przyjechać po Młodego. Potwierdzenie otrzymał kilkanaście minut później, gdy tylko przekroczył próg domu.
- Wreszcie raczyłeś się zjawić – powiedział ojciec cichym głosem, od którego włoski na karku Marka natychmiast się zjeżyły. Stał w kuchni z założonymi rękoma, jak zawsze gdy był wściekły, i dokładnie lustrował ubrudzonego syna z kilkoma zadrapaniami. – Można wiedzieć, gdzie byłeś tyle czasu? I dlaczego do jasnej cholery nie odebrałeś Roberta ze szkoły? Jego wychowawczyni dzwoniła do mnie do pracy, bo nikt po niego nie przyszedł! – dorzucił, ponosząc ton.
- Byłem z chłopakami… Graliśmy w nogę… Strzeliłem cztery gole… - odpowiadał powoli, coraz mniej pewnie widząc jak z każdym kolejnym słowem twarz ojca coraz bardziej czerwienieje. – Przepraszam, straciłem poczucie czasu. To już się więcej nie powtórzy – dodał ciszej, wpatrując się w podłogę.
- Masz rację, to już się więcej nie powtórzy. Od jutra po szkole natychmiast wracasz do domu i siedzisz nad matematyką. – powiedział surowym tonem i wyszedł trzaskając drzwiami.

- Chłopaki, nie potrzebujecie kogoś na bramkę? – zapytał młody mężczyzna przechodząc obok boiska w kampusie studenckim.
- Jasne, chodź! – zaprosił go jeden z nich i już po chwili Marek stał między słupkami. Natychmiast przypomniały mu się rozgrywki z dzieciństwa ale tutaj było o wiele poważniej, na większym boisku a wynik 13:10 raczej nie był możliwy. Szybko się rozgrzał i już po chwili miał okazję do pierwszej interwencji. Drobny i szczupły chłopak zgrabnie lawirował między obrońcami i zabierał się do strzału. Marek doskonale widział jak zbiera się do strzału a charakterystyczne ułożenie stopy świadczyło, że będzie podkręcał piłkę. Rzucił się w zupełnie przeciwną stronę i już po chwili ściskał futbolówkę w rękach a na twarzy jego przeciwnika widać było spory zawód. Kilka takich akcji później, jak i nieco bardziej skutecznych w wykonaniu jego drużyny a mecz zakończył się wynikiem 3:0.
- Hej, trenujesz gdzieś? – zapytał szczupły chłopak.
- Nie, no coś Ty. Kiedyś na podwórku grałem jako napastnik. – odparł, starając się wyprzeć nieprzyjemne wspomnienia o ojcu.
- W takim razie wpadnij jutro o 20 na Bułgarską, Orły nie mogą dostać znowu lania.
- Orły? – zapytał zdezorientowany.
- Nasza drużyna gra w uczelnianych mistrzostwach a wydajesz się wystarczająco rozgarnięty – uśmiechnął się chłopak.
- No dobra. A na kogo mam się powoływać?
- Jestem Wojtek Gawron – odpowiedział, podając mu rękę. – A teraz wybacz, ale lecę do narzeczonej, cześć! – krzyknął na odchodne. Marek uśmiechnął się w duchu, może teraz uda mu się nie spieprzyć czegoś przez grę w nogę?

- Cześć chłopaki! – rzucił dziarsko młody mężczyzna, wchodząc na boisko
- Nie potrzebujecie może kogoś na bramkę? – odkrzyknęła reszta zgromadzonych. Chwilę potem rozległy się gromkie śmiechy a wchodzącego Dębskiego co i rusz ktoś poklepywał po plecach, w ramach powitania. Ostatnie pół roku spędzone na Bułgarskiej sprawiły, że po raz pierwszy odkąd wyjechał na studia, poczuł się jak w domu. Nie zawsze był piłkarzem dnia ale na treningach (jak i poza nimi) starał się dawać z siebie wszystko. Zaprzyjaźnił się z całą drużyną i to on inicjował wspólne potreningowe czwartki w barze, zwycięskie imprezy jak i przegrane dołowanie. Przez sześć miesięcy, wspólnie z chłopakami dali z siebie wszystko i raz za razem wygrywali mecz za meczem, pnąc się w tabeli. Wszystkiego dopełniał fakt, że Dębski, dzięki stałemu zaufaniu trenera, grał w każdym meczu. On natomiast w rewanżu strzelał przynajmniej jednego gola bądź miał choć jedną asystę. Doskonale pamiętał co, jeszcze w czasach szkolnych, mówił ‘Trener’: „Zwycięstwo jest drużyną a drużyna to Wy. Zwycięstwo jest w Was!”. Czuł dumę kiedy zakładał koszulkę swojej drużyny opatrzoną swoim nazwiskiem i numerem ‘10’, który zawsze dla Marska był szczęśliwy. Dębski przed każdym meczem starał się powtarzać to hasło w głowie. Najwyraźniej jednak, któregoś razu wymsknęło mu się to nieco głośniej, gdyż stojący obok Wojtek Gawron musiał to usłyszeć.
- To jest całkiem niezłe!
- Ale że co? – zapytał nieco zdezorientowany Dębski, wytrącony z przedmeczowego transu.
- No, to zdanie co sobie ciągle powtarzasz. Można by je było powiesić w szatni, żeby każdy przed meczem mógł je sobie przeczytać. Mnie by zmotywowało – odpowiedział, jednak widząc wzrok trenera, natychmiast ucichł.
- Dębski, Gawron! Co Wy sobie tam tak szepczecie? Listy miłosne? – rzucił trener, rozbawiając wszystkich wokół. – No dobra, bierzmy się do roboty. Skupcie się! To jest finał. Jeśli wygramy ten mecz… Zostaniemy mistrzami, po raz pierwszy w historii tej uczelni. Przede wszystkim, takty…
Prawie godzinę później, Marek z chłopakami schodzili do szatni na przerwę po pierwszej połowie. Na zewnątrz lało, choć nie tak bardzo, jak lali ich przeciwnicy z Warszawy. Przegrywać 3:0 już po pierwszych 45 minutach to dyshonor prawie tak wielki, jak pomylenie Kordiana z Konradem czy Manchesteru United z Manchesterem City. Załamani, usiedli na ławeczkach czekając na baty od trenera jednak ku ich zdziwieniu nic takiego się nie stało bo najzwyczajniej nie przyszedł. Mając dosyć tej przerażającej ciszy, Dębski wreszcie nie wytrzymał.
- Chłopaki, ile Wy macie lat? 10? Mazgaicie się i użalacie nad sobą nad jakieś panienki. Lucek, więcej podań do skrzydła! Remi, zamiast kryć dziesiątkę, który dzisiaj wyraźnie ma problemy z bieganiem, pomóż chłopakom w środku pola! Igła! Widzisz przecież, że bramkarz ma układ z tym łysym, nie leć prosto na niego tylko z lewej, gdzie wolne zostawia ten żółw Rewalski. Zamiast atakować środkiem spróbujmy zaatakować skrzydłami. Przegrywamy 3:0 więc nie mamy już niczego do stracenia – uratujmy chociaż honor, do jasnej cholery! Zwycięstwo to drużyna a drużyna to Wy! Zwycięstwo jest w Was! – krzyknął podnosząc bojowe okrzyki. Nagle wszystko umilkło a do szatni wszedł trener.
- No no, Dębski. Niezłe z Was ziółko! Chcecie mnie wygryźć? W swoim pięknym przemówieniu zrobiliście jeden błąd. – powiedział karcącym tonem a Markowi przypomniały się reprymendy ojca. – Zwycięstwo to drużyna, owszem. Lecz drużyna to MY i zwycięstwo jest w NAS! – krzyknął z wielkim uśmiechem. – A teraz spadać na boisko i zrobić z wynikiem porządek, ale już!
W 87 minucie było już 3:2 a chłopakom wystarczyłby tylko jeden gol by zremisować i przejść dalej. Pierwsze dwa, wpadły w krótkim czasie i z zaskoczenia ale ten jeden upragniony… Wszyscy doskonale widzieli jak obie drużyny zaciekle walczą o piłkę lecz żadnej z nich nie udało się osiągnąć upragnionego celu aż do przedostatniej minuty. Wojtek przechwytując piłkę od rywala coraz szybciej pokonywał kolejne metry w stronę bramki przeciwnika. Dębski widząc, że za moment przyjaciel będzie musiał podać dalej, zaznaczył swoją obecność. Czując tak dobrze znaną futbolówkę pod stopą, nie wahał się ani chwili. Ruszył przed siebie, zgrabnie dryblując obrońców a następnie przerzucając piłkę pod nogami przeciwnika znalazł się tuż pod bramką. Górne, lewe okienko – to jego jedyna szansa. Przerzucił piłkę na prawą nogę i mocno kopnął, dodatkowo podkręcając. Kilka sekund później poczuł ogłuszający ból w prawym piszczelu. Jeden z przeciwników, chcąc zablokować jego strzał chciał odkopnąć piłkę nogą lecz nie trafił. Na zwijającego się z bólu Dębskiego rzuciło się ośmiu roześmianych chłopaków chcąc wspólnie świętować zdobytego przed chwilą gola. Oni już cieszyli się tak, jakby mieli już puchar. Dopiero po chwili Wojtek zauważył, że Marek nieco inaczej niż zwykle się zachowuje.
- Marek? Hej, chłopie, wstawaj! – krzyknął, próbując go podnieść.
- Nie, spokojnie. Nic mi nie jest! – odpowiedział wstając i krzywiąc się z bólu.
- Na pewno? Zawołamy lekarza – dorzucił Igła.
- Chcę grać dalej, nic mi nie jest – warknął Dębski. I faktycznie, aby rozstrzygnąć ostatecznie kto otrzyma puchar zadecydować miała półgodzinna rozgrywka. Gracze obu drużyn byli już zmęczeni i wiele akcji nie kończyło się bramką tylko dlatego, że któryś z nich po prostu nie zdążył dobiec do podania. Dębski, mimo że czuł nasilający się ból w nodze, starał się zaciskać zęby i grać dalej. Zarówno trener jak i chłopaki doskonale widzieli, że coś jest z nim nie tak, lecz on wszelkie wymowne spojrzenia natychmiast ucinał, dorzucając ‘Jestem kapitanem, nie mogę sobie tak po prostu odpuszczać’. Kiedy gracze usłyszeli tak wyczekiwany przez nich gwizdek, wszyscy już wiedzieli – sprawa pucharu rozstrzygnie się w rzutach karnych. Stanęli w kole i łapczywie pijąc przygotowane wcześniej napoje słuchali wskazówek i instrukcji trenera. Wspólnie ustalili też kolejność strzałów. Zacznie Igła potem Miki, Tymek, Ryba, Jędrzej i na końcu Marek. Mając jeszcze chwilę odpoczynku Dębski dokuśtykał do lekarza prosząc o ‘zrobienie czegoś z tym cholerstwem’.
- Wiesz, że najprawdopodobniej jest złamana? Jak będziesz ją tak dalej obciążał to mogą z tego wyniknąć poważne problemy.
- Teraz najważniejszy jest puchar, nie mogę zawieść chłopaków. Nie teraz. – odpowiedział stanowczym tonem Marek a lekarz jedynie pokręcił głową z dezaprobatą i zaczął smarować kostkę Dębskiego maścią. Przyszły adwokat dopiero teraz zauważył do jakich rozmiarów spuchła mu noga i teraz, gdy już adrenalina nieco opadła poczuł na tyle ogromny ból, że aby nie krzyknąć prawie przegryzł język do krwi. Po wszelkich zabiegach, Dębski już z nieco pewniejszą miną wkroczył na boisko. Cała drużyna chwyciła się za barki, próbując przekazać siłę Wojtkowi, przed którym rywal właśnie ustawiał piłkę. Raz, dwa, trzy – jeden skok i strzał, praktycznie w tym samym momencie, Dębski tylko lekko opuścił głowę. Obronić karnego i to w tak emocjonującym momencie meczu jest niezwykle trudno. Prościej liczyć na błąd zdenerwowanego piłkarza niż na dobre zachowanie bramkarza. Kilka stanów przedzawałowych później i drużyna Marka wygrywała 4:3. Ostatni był Dębski. Jeśli trafi – zostanie legendą. Jeśli przestrzeli - kolejka zacznie się od początku lecz szanse na wygraną znacznie zmaleją. Drżącymi rękoma postawił piłkę na wyznaczonym miejscu przed bramką. Bramkarz już na niego czekał, szyderczo uśmiechnięty, skrzywił brwi w identyczny sposób jak jego ojciec. Serce mu zamarło na chwilę, która wydawała mu się wiecznością.

- Nie zasługujesz na to by być moim synem!
- Odezwał się ojciec roku!

- Kim Ty jesteś? Jak Ty się zachowujesz? Bo na pewno nie jak mężczyzna!
- Niestety jestem Twoim synem i zachowuję się dokładnie tak, jak mnie sobie wychowałeś!

- Jeszcze raz, jeszcze raz mi się sprzeciwisz i…
- I co? Co mi zrobisz? Odbierzesz mi kolejną rzecz, którą kochałem? Najpierw motor, teraz moja dziewczyna – przyznaj się, co jej nagadałeś, że nawet nie chce się ze mną zobaczyć?
- Samą prawdę. O tym jaki jesteś bezczelny i dwulicowy!
- I kto to mówi? Co jeszcze zrobisz? W jaki jeszcze sposób będziesz chciał mi dopiec? Uderzysz mnie?
- Wynoś się! Wynoś się z mojego domu! Masz dziesięć minut na spakowanie swoich rzeczy!
- Z największą przyjemnością.

Sceny kłótni z ojcem przeleciały mu przed oczami, zupełnie go dekoncentrując. Ręce trzęsły mu się jak w febrze a serce kołatało niespokojnie. Już chciał się odwrócić i zrezygnować, kiedy zobaczył pewnie stojących za nim murem chłopaków. Nie mógł się poddać, nie w tym momencie, przecież „Zwycięstwo to drużyna. Drużyna to MY i zwycięstwo jest w NAS!”. Zebrał się w sobie, nie jest babą, nie będzie się tak nad sobą roztkliwiał. Wziął głęboki oddech i kopnął.
- Fajna koszulka – stwierdziła z wymalowanym na twarzy zaskoczeniem, biorąc szybki łyk wina
- Ta koszulka to historia! Dostałem ją od kolegów na studiach 15 lat temu…[/i]

Gdyby jednak temat wyzwanie nie był tak czytelny (za co przepraszam), to brzmi on: ‘Historia koszulki Dębski 10’

Czerwiec cz. 5

***

Ból był niemal fizyczny. Rozsadzał głowę, palił powieki i tłamsił oddech. Napływał falami pozostawiając suche, bezsenne i przepełnione myślami minuty pustki. Krótkie godziny ciemności, które choć na kilka sekund dawały ukojenie w nieświadomości minęły zbyt szybko, rozwiane kolejnym, bezczelnie jasnym i identycznym jak wszystkie porankiem. Naciągnięty na głowę koc przynosił jedynie nieznośne uczucie duszności i drażniące ciało gorąco, wypełniające już całe pomieszczenie kleistym, mdłym zapachem lata.
Takie to wszystko nie na miejscu. Ta jasność, te dźwięki, ptaki, kolory, cały ten ruch wirujący, jednostajny, niezmienny. Takie to niewłaściwe. Całe to lato, ta bezczelnie idealna pogoda, ci ludzie wzorzyści, falbaniaści, tak przekornie energiczni. Tacy nieodpowiedni, niepasujący do tego poranka, do tej strony okna, do mnie...
Drewniana żaluzja ucięła obraz zsuwając się z klekotem drewnianych listewek. Wymęczona dłoń naznaczona nabrzmiałą ścieżką fioletowych żyłek sięgnęła po koc, pod którym jeszcze kilka chwil wcześniej usiłowała złapać choć krótki moment zapomnienia w bezmyślnym błogostanie snu. Strzepnęła tkaninę zwijając w nieporządny tobołek i cisnęła w kąt kanapy. Fizyczny ból w dole brzucha przypomniał o niebyłej kolacji i nieuchronnie nadchodzącej porze śniadania. 
Postąpiła parę kroków w stronę lodówki popchnięta zwyczajnie egzystencjalnym odruchem, który szybko stłumiony pierwszą myślą poddał się mocy podświadomości. Dręcząca zawartość lodówki, niemiłosiernie pachnąca kawa i te dwa kieliszki czerwonej cieczy. Zabronionej przez ostatnie tygodnie, unikanej przez ostatnie miesiące, pełne po brzegi wspomnień, cierpkie słowami wczorajszego wieczoru. Ucisk w żołądku natychmiast odszedł w niepamięć przytłoczony gorzkimi myślami.
Chwyciła dwa pękate naczynia i wychylając ich zawartość nad zlewem, zmieszała krwisty płyn z wodą. Zimną i krystaliczną wypełniła szklankę. Chłodny płyn przyjemnie rozlał się po ustach i przełyku. Wsunęła drugą dłoń pod wartko szumiącą strugę wody i umieszczając ją skostniałą i przemarzniętą na karku, poczuła orzeźwiający dreszcz ogarniający ciało. Przechyliła szklankę do końca i przekręcając kurek ucięła równomierny szum kropel. Skutecznie omijając wzrokiem lustro wznowiła go w łazience puszczając chłodny deszcz na obolałe skronie, opuchnięte powieki, spięty kark, w końcu całe wymęczone ciało. Powoli, spokojnie, długo. Nikt na mnie nie czeka, pomyślała. Nie mam do czego się spieszyć. Nie mam dla kogo... Nawet paragrafy mają ode mnie urlop... czy ja od nich, cóż za różnica. Pustka zawsze pozostaje pustką niezależnie kto ją zainicjowałPustka... tak przeraźliwa pustym bez akt blatem stołu, pustymi kieliszkami, pustką we mnie. Czy tylko na tyle zasłużyłam? Na tę pustkę w życiu? Nieustanne porażki, upadki bez wzlotów a jedynie z mozolnym, niepewnym unoszeniem się w oczekiwaniu na kolejny grom.
Jak puste jest dzisiaj bez wczoraj. A przecież wczoraj mogło trwać, unosić się dźwigane silnym ramieniem, może ku czemuś, jakiemuś zaistnieniu czegoś.
Zostałby. Zostałby pomimo rozmazanego tuszu, podłego nastroju, całej drażliwości ciała, dramatu w jaki dał się wciągnąć. Dał się, czy może sam wszedł? Niepewny, ostrożny a jednak pierwszy raz silniejszy, bardziej zdecydowany, nieugięty wobec rozdrażnionej nadwrażliwości, nastrojom, rzuconym słówkom. Czemu nie wszystkim...
Przez to jedno wczoraj, na chwilę wypełnił pustkę. Był, znowu był. W troskliwym milczeniu, w bezruchu podpierającego ramienia, w niespodziewanie czułym, szklistym błękicie spojrzenia, niemal współodczuwającym, bliskim.

*

Jej twarz wymęczona pod warstwa pudru, zaczerwieniona w cieniu skrupulatnie wytuszowanych rzęs. Chudsza, drobniejsza, na spiętej masce mięśni niosąca wielkie udręczone jeziora oczu. Dużo większe, dużo głębsze, dużo mroczniejsze niż wczoraj. Przez krótką chwilę, w ciasnym prostokącie drzwi wymierzyła je w niego. Rozlała po twarzy, każdej zmarszczce wyrzeźbionej kolejną godziną nieprzespanej nocy wyciągając na światło dzienne cały niepokój w nich tkwiący. Odwrócił spojrzenie. Utopić się w nich, skoczyć, pozwolić by ciemność rzęs zamknęła się nad głową , ale nie musieć na nią taką patrzeć.
A ty nie powinnaś być na urlopie? - Dobiegł znad powierzchni głos Anieli. Kościste ramiona drgnęły a przez twarz przebiegł spłoszony grymas rozmazując cały obraz nerwowym trzepotaniem rzęs. Agata wybita z chwilowego zawieszenia podeszła do biurka dziewczyny tym samym uwalniając oboje z niewygodnej i zbyt ciasnej od wzbierających emocji ramy drzwi. Ostatnim spojrzeniem rzuciła w niego jakąś nagłą twardością i zdecydowaniem, które nie wiedzieć czemu nagle napłynęły zastępując gamę uczuć sprzed chwili. Silna jak zawsze wypchnęła go tym twardym i pustym wzrokiem na drugą stronę drzwi by zaraz zwrócić się do dziewczyny.
Wszystko w porządku. Urlop nadal aktualny więc nie umawiaj nikogo. - Skrzypnięcie i szczęk kancelaryjnej klamki zamykającej się za mecenasem fałszywym tonem podkreśliły słowa.
Na pewno? - Zapytała dziwnie nadmiernie zatroskana Aniela.
Wszystko OK, naprawdę i proszę cię, nie informujmy nikogo więcej o tym zdarzeniu. Wystarczy, że mecenas Dębski został niepotrzebnie wtajemniczony. - Potwierdziła zdecydowanym głosem Agata i kierując się już do gabinetu spojrzała jeszcze na lekko zakłopotaną dziewczynę. Usiłując rozciągnąć kąciki ust w miarę szczery uśmiech, dodała. - Wszystko w porządku. Aniela naprawdę nie ma się czym przejmować. To tylko chwilowa niedyspozycja. Zresztą przede mną tydzień urlopu więc wylenię się za wszystkie czasy. - Wyrzuciła z siebie niemal wesoło i odwracając ku drzwiom kontrastująco wobec głosu, niezmienioną twarz weszła do wnętrza gabinetu. W progu obróciła się jeszcze na chwilę i z niemal naturalnym uśmiechem, posłała nadal trwającej w zakłopotaniu Anieli, szybkie, krzywe oczko.
Mam urlop... więc mnie tu nie ma. - Stwierdziła żartobliwie i zamknęła za sobą przeszklone skrzydła. Za nimi mogła być sobą, mogła być sama, zmęczona i beznadziejna.

*

Fotel odchylał się i wracał. Równoległe linie listewek, ciemne i jasne, naprzemiennie na tle jasnego prostokąta okna, ciemne i jasne linie tekstu na spoczywających na kolanach stronach. Bezkształtne formy liter, bez znaczenia, puste od treści wobec przepełnionych myśli. Zamyślona, kołysząc się w fotelu zmięła trzymana w dłoni pojedynczą kartkę formując w idealną kulkę, dokładnie wygładzając jej obłe brzegi i eliminując wolne przestrzenie mocnym uściskiem. Nerwowo podrzucając ją zupełnie bez celu podeszła do okna. Wszystko było bez celu. To nerwowe podskakiwanie kulki w górę i w dół, rządki nic nieznaczących dzisiaj symboli, jej obecność w kancelarii i niezmiennie sztywna pogoda za oknem. Wszystko bez celu. Jeszcze raz podrzuciła, złapała papier i odwracając się od okna wymierzyła jego ostatni tor ruchu ku wnętrzu metalowego kosza. Zwitek wzbił się w powietrze i nieposłusznie odbił od krawędzi biurka omijając przeznaczony mu los. Potoczył się po blacie spadając wprost pod srebrzyście wężowe szpilki, które stanęły w progu drzwi. Powyżej połyskującej, zwierzęcej skórki, łydki odcinała soczyście kolorowa sukienka wykończona równie letnio optymistycznym żakietem. Zwieńczone połyskującymi paznokciami dłonie chwyciły papierek i uniosły go ku pytającym oczom spoglądającymi raz na podejrzany przedmiot, raz na zdrętwiałą w miejscu Agatę. A więc tak wyglądają szczęśliwi ludzie. Błyszczący, kolorowi z pogodnymi oczami pod opadającą jaskrawo rudą grzywką. Przemierzyła wzrokiem swoje czarne szpilki i szarą spódnicę ponad kolanami. Dalej nie było lepiej...
Coś nie tak? - Zapytała Dorota obracając w palcach papierowy kształt. Dwie pionowe kreski pomiędzy brwiami zdradzały ślady zatroskania, pod nimi drobne zmarszczki, ślady uśmiechu wokół oczu, może lekko niewyspanych ale szczęśliwych poukładanym życiem, stabilnie toczącą się karierą, idealnym mężem, gromadką dzieci. Skupiona na obserwacji Agata uniosła delikatnie brwi ciągnąc wraz z nimi niezdecydowane ramiona. Czy dużo lżej byłoby gdyby to przed kimś wyrzucić. Podzielić żal na dwoje...hmm teraz już na troje? Ale jeszcze nie dzisiaj, nie teraz, za wcześnie. Zbyt trudno wobec tego kolorowego optymizmu. Uciekła wzrokiem kolejny raz wzruszając ramionami z głośnym oddechem.
Mam urlop. - Powiedziała.
Ach i stąd to cierpienie. - Zażartowała Dorota wchodząc do pomieszczenia i upuszczając papierowa kulkę w końcu ku jej przeznaczonemu miejscu. - Zamierzasz spędzać ten urlop przesiadując tutaj? - Dopytywała mierząc rozbawionym wzrokiem tkwiąca nieruchomo w miejscu Agatę.
- Jutro jadę do Bydgoszczy. - Zaprzeczyła skrępowana kołysząc się z nogi na nogę. - Wpadłam tylko na chwilę. - Rzuciła się ku biurku unosząc w górę leżący na wierzchu czerwony prostokąt i obracając nim w powietrzu zamaszyście odłożyła na miejsce. Dorota rozciągnęła usta w pełnym politowania uśmiechu. - Jakieś papiery. Dla ojca... - Brnęła dalej w kłamstwo Agata.
Mhmm... - Zamruczała podejrzliwie przyjaciółka. - Niech ci będzie, ale szkoda bo myślałam, że może weźmiesz moją sprawę. Chciałam to wcisnąć Dębskiemu ale on jakiś nie w sosie... Wiesz coś może na ten temat? – Zapytała zdziwiona zmieszaniem przyjaciółki.
Agata wymownie przewróciła oczami.
Czemu zaraz ja. Może coś mu w sądzie nie wyszło. - Fuknęła. - Dobra, gadaj co to za sprawa? - Natychmiast zmieniła temat nie chcąc drążyć drażliwego tematu. - W sumie Bydgoszczy mogę pojechać trochę później...
- A jednak! - Z szerokim uśmiechem klasnęła w teczkę Dorota. - Mecenas Przybysz na urlopie. - Roześmiała się.
Dobra, dawaj tę sprawę bo jeszcze chwila i nic z tego. - Zagroziła przyłapana Agata.
Ale poważnie? - Spoważniała Dorota. - Naprawdę chciałam to zrzucić na Marka. U Filipa jest zebranie, Zuźki prawie nie widuje tyle ma roboty. Spędziła bym trochę czasu z dzieciakami... - Dokończyła skruszona.
Poważnie. Dawaj te akta i zmykaj do domu. - Wyciągnęła plik papierów od Doroty. - Do Bydgoszczy jeszcze zdążę pojechać a dzieciakom przyda się trochę czasu z wiecznie zapracowaną mamą. - Uśmiechnęła się przekonująco choć ostatnie słowo wywołało jakieś dziwne ukłucie. - No dalej. Leć do domu... - Upewniła przyjaciółkę delikatnie wypychając ją w kierunku drzwi. - Zajmij się Wojtkiem i dzieciakami.
Mi jedna dodatkowa sprawa na pewno nie zrujnuje fascynującego wieczoru. Dodała w myślach ciesząc się, że ma pretekst by uniknąć dociekliwych pytań ojca. Ja nie mam się kim zająć. Przyznała przed samą sobą unosząc rękę na pożegnanie znikającej w drzwiach kancelarii szczęśliwej przyjaciółce.

*

Na parkingu przed sadem mecenas Dębski uścisnął dłoń swojego ostatniego klienta, uchylił drzwi nagrzanego popołudniowym słońcem auta i czekając aż nieprzyjemny gorąc choć minimalnie zelżeje wewnątrz pojazdu, zsunął z ramion marynarkę bezładnie rzucając ją na siedzenie pasażera. 
Był zmęczony. Rozprawą, klientem, nieznośną temperaturą, dzisiejszym i wczorajszym dniem. Był zmęczony własnym życiem. 
Rozejrzał się zagłębiając wzrok w niewielki tłumek ludzi opuszczających budynek sądu, wśród nich dostrzegając dumnie wyprostowaną, energicznie zmierzającą ku niemu znajomą sylwetkę. Nienaganna fryzura, jasna twarz, prosta sukienka dumnie opinająca wyraźny już symbol odmiennego stanu i oczywiście nieodłączne, wysokie szpilki.
Ładnie wyglądasz. Ciąża ci służy. - Skomentował jak zawsze idealny wygląd prokurator Okońskiej gdy stanęła tuż przed nim.
Dziękuję. - Uśmiechnęła się promiennie, muskając na powitanie jego niedogolony policzek i bezwiednie splatając dłonie na wyokrąglonym brzuchu. - A co u ciebie? - Zagadnęła zwracając uwagę na jego wyraźnie zmęczoną dniem postawę.
Co u mnie... - Zamyślił się na chwile mecenas Dębski prostując przygarbione plecy. - Rozprawy, klienci... - Wymienił beznamiętnie spoglądając na ekran telefonu, który zadźwięczał przeciągłym sygnałem. - Ale na dziś już skończyłem. - Stwierdził rzucając aparat na siedzenie. - Podwieźć cię gdzieś? - Zapytał pogodniejąc na chwilę.
Nie, dzięki. Jestem autem. - Uśmiechnęła się rzucając okiem na zaparkowany obok samochód. Odszukała we wnętrzu torebki mały kluczyk i odblokowując zamek wyminęła mecenasa sięgając do wnętrza pojazdu po parę płaskich butów. Nieporadnie usiłując zamienić na nie szpilki zachwiała się podtrzymując na drzwiach. Mecenas rozciągnął usta w grymasie rozbawienia. Jednak nie jest taka idealna i samowystarczalna. Pomyślał podając jej ramię i podtrzymując gdy kolejny raz straciła równowagę.
Dzięki - Skomentowała. - Jednak kilka kilo nadbagażu robi swoje.
Nie żartuj, świetnie wyglądasz. - Zapewnił. - A może masz ochotę na jakąś kawę. - Zapytał niespodziewanie. Pracowity dzień najwyraźniej i dla niej dobiegał końca a on miał ochotę spędzić jego dalszą cześć z kimś przychylnym, pozytywnym z dala od dręczących rozmyślań.
Chyba raczej sok. - Dobitnie sprostowała Okońska, najwyraźniej nie odmawiając zaproszeniu.
Może być sok. - Przytaknął.
Rzeczywiście była w doskonałym nastroju, tak odmiennym od jego. Błyszczące oczy, lekko opalona skóra, przyjemnie pozytywna energia bijąca z każdego gestu. Wyglądała nadzwyczaj korzystnie. Z każdego cala jej wyokrąglonej, kwitnącej kobiecości uderzała pogoda i szczęście zaistniałym stanem rzeczy. Jeszcze do niedawna nie pomyślałby, że taka może być prokurator Maria Okońska. Formalna i sztywna nawet w prywatnych relacjach a teraz, tutaj swobodna, dumnie prezentująca swoje zaskakujące decyzje prywatne i pomimo wszystko rozwijająca się karierę zawodową. Poukładana w życiu, w pracy, tak odmiennie do niego.
Może to wszystko było błędem. Może goniłem za czymś co nigdy nie istniało, nigdy nie miało się udać. Może jesteśmy zbyt różni, może zbyt podobni, może po prostu nie dla siebie. Pomyślał zrezygnowany oceniając ostatnie, wykańczające huśtawką emocji miesiące. Może to od początku nie miało sensu. To całe uganianie się za jakimś nieokreślonym uczuciem. Brnięcie w przedziwne sytuacje dla relacji, która może istniała tylko w wyobrażeniu. Po co była ta szarpanina, poświęcenia. Dla kogo? Może w tym wszystkim straciłem szansę na coś ważnego...
Jeszcze raz zmierzył wzrokiem nadal tkwiącą przednim postać Okońskiej. Jej się udało. Wygląda na szczęśliwą swoim wyborem, stanem, momentem w życiu.
Cześć. - Wypowiedziane niepewnym głosem powitanie przyciągnęło zamyślony wzrok do drobnej sylwetki, która przystanęła tuż przy masce auta wlepiając zaskoczone spojrzenie w ostentacyjnie wyokrąglony brzuch pani prokurator.
Cześć – rzuciła przyjaźnie Okońska zwracając się z stronę Agaty. Mecenas Dębski skinął głową ukrywając niespodziewane zakłopotanie sytuacją. Obie panie przez chwilę mierzyły się wzrokiem. Obie tak inne. Przygaszone, zszarzałe oczy Agaty, szare niemal jak jej spódnica opinająca niepewne, chude nogi mimo wszystko starające się utrzymać wysoko uniesioną głowę. 
Nic nie wiedziałam. - Odezwała się po chwili jednocześnie zerkając na mecenasa. - Gratuluje.
Okońska uśmiechnęła się zupełnie nieświadoma jak wielki trud musiała włożyć Agata by wydobyć z siebie jakiekolwiek zdanie. Ucisk w piersi dusił powietrze w płucach. 
Dziękuję. Jak się okazuje można to jakoś połączyć z karierą prokuratorską. - Stwierdziła jak zawsze pewna swojej opinii.
Agata rozciągnęła usta w sztywnym uśmiechu potwierdzająco potrząsając głową, ale jej oczy pozostały martwe. 
Jeszcze raz gratuluję. - Rzuciła nerwowo spoglądając na zegarek, na tkwiącego w milczeniu mecenasa i ponownie na srebrne wskazówki. -Muszę... - Zaczęła wskazując budynek za jej plecami i powoli wycofując się w jego kierunku. - Mam rozprawę.
Jasne. - Przytaknęła ze zrozumieniem Okońska. - Powodzenia. - Dodała w kierunku pośpiesznie oddalającej się Agaty. - To co? Sok, kawa? - Rzuciła do ciężko wspartego o auto mecenasa.

*

Późnym wieczorem, nie dający jednak spokoju przez resztę wolnego popołudnia, natrętny telefon i upierdliwy klient po drugiej stronie wirtualnego kabla, zaciągnęły go pomimo najszczerszej niechęci pod drzwi kancelarii. Było już tak późno, że na szczęście nie musiał spodziewać się konieczności spotkania za nimi kogokolwiek. Bartek zapewne wieczór spędzał jako świeżo upieczony ojciec, Dorota wysłała dzieciaki do łóżek i z kieliszkiem ulubionego wina na pewno zaległa na kanapie obok Wojtka. Był tego pewien niemal tak, jak tego, że jego nie czeka w najbliższym czasie żadna z tych rzeczy. Ze spokojnym przekonaniem przekręcił klucz w zamku i uchylił skrzydło drzwi wchodząc w oczekiwaną ciemność. Zatrzasnął je za sobą po omacku szukając przełącznika lecz nim zdołał go wymacać uwagę przyciągnął błysk szkła w ciemności. Zwrócił wzrok w jego kierunku powoli przyzwyczajając się do nikłych smużek jasności wpadających do wnętrza z ulicy, zarysowujących kształty pomieszczenia, stolika i odkorkowanej butelki na nim, kanap i zwiniętej na jednej z nich postaci ściskającej w dłoni kieliszek wypełniony ciemną cieczą.
A ty jeszcze tutaj? - Zapytał zaskoczony gdy napotkał dwie rozszerzone źrenice. Po twarzy przemknął jej lekko ironiczny uśmiech. Wyprostowała się głośno wciągając powietrze. Najwyraźniej jego obecność też była dla niej niespodziewana i w najmniejszym stopniu oczekiwana. Spuściła bose stopy na podłogę i z kolejnym ciężkim wydechem opadając plecami na oparcie, upiła łyk ciemnej cieczy zapadając się wraz z nim w miękką przestrzeń mebla. Nie odrywając szkła od ust wyszeptała lekko kąśliwie.
Mogła bym zapytać o to samo.
Musiałem przyjechać po akta. - Odpowiedział szybko i zgodnie z prawdą. Może tylko trochę zbyt szybko bo wywołał tym kolejny krzywy uśmiech na twarzy Agaty wykończony kolejnym łykiem upitym z kieliszka. Zirytowany tą niemą grą spojrzeń obrócił się zniechęcony i podążył w kierunku swojego gabinetu, kątem oka dostrzegając jak mimo wszystko odprowadza go wzrokiem. Odszukał zapomnianą teczkę i wciskając ją w głąb aktówki wrócił do holu zdecydowanie kierując się ku wyjściu. Przez chwilę zawahał się jednak lustrując jej wątłą sylwetkę i zaciśnięte na nóżce kieliszka wąskie palce kierujące czerwony płyn, spływający ze szklanej czarki do bladych ust, jak zawsze zatroskany tym widokiem i bezsilny wobec tego odczucia opadł na kanapę naprzeciw. Aktówkę z impetem rzucił na stolik pomiędzy nimi.
Podniosła wzrok najpierw na teczkę, potem na niego.
- Co słychać u Okońskiej? - Zapytała spokojnym, cichym głosem.
W porządku. - Odpowiedział zgodnie z faktycznym stanem. - Dobrze jej w prokuraturze. Z resztą nie ma się co dziwić, w końcu doczekała się tego na co pracowała od początku.
Agata spuściła wzrok topiąc go na dnie kieliszka. Pochylił się nad stolikiem sięgając po połyskującą w słabym świetle butelkę i z niepokojem zważył ją w dłoni, mierząc przy tym wzrokiem milczącą Agatę. 
- Nie martw się... - Mruknęła widząc jak się jej przygląda. - Nie wypiłam tego sama. - Skwitowała jego wyraz twarzy. Odstawił butelkę mimo wszystko nadal bacznie obserwując jej nikłe ruchy. Wyglądała na zmęczoną i zniechęconą jak on. Początkowe grymasy i zaczepki skutecznie zatopiła w czerwonym trunku osiągając właśnie jego dno.
Odwieźć cie? - Zapytał.
Obróciła w dłoni puste naczynie i pewnym głosem odpowiedziała – Nie. - Odstawiła kieliszek na blat i sięgając pod stolik wsunęła na stopy czarne szpilki. - Poradzę sobie. - Powiedziała wstając pewnie i zaskakująco energicznie. Sięgnęła po torebkę leżącą w drugim końcu kanapy i rzucając mu ostatnie spojrzenie powiedziała kurtuazyjne – Na razie. - Najmniejszym drobiazgiem nie zdradzała jakiegokolwiek śladu upojenia. Obróciła się w sekundzie i znikła z pola widzenia kierując się do drzwi wyjściowych. Nie odwrócił się za nią unosząc jedynie otwartą dłoń w pożegnalnym geście
Czego ona chciała, czego oczekiwała i czemu ciągle oczekiwała sama nie będąc fair. Przecież to ona ciągle go odpychała, umniejszała i bagatelizowała każdy gest, każde poświęcenie, staranie by spełnić te jej oczekiwania, ciągle rosnące i zawsze niejasne. Nawet teraz nie potrafiła zaufać. W sprawie, która dotyczyła obojga, o której powinien był wiedzieć i której przecież się domyślał. Zawsze sama i po swojemu... Gdybym zapytał wcześniej, nie pozwolił na kolejne tajemnice, na to by kolejny raz wypchnęła mnie z życia...
Agata! - Zakrzyknął podniesionym głosem obracając się nagle ku drzwiom. Zaskoczona zamarła w progu. Speszony lekko zbyt głośnym wybuchem podniósł się z kanapy i wciskając dłonie w kieszenie spodni powiedział już delikatnie. - Wiem, że masz urlop i nadal uważam, że powinnaś z niego skorzystać ale Markowski zażyczył sobie żeby włączyć cię do sprawy. Przemyśl to, zrobisz jak będziesz chciała. Jak będzie trzeba to coś wymyślę.
Agata niespokojnie poruszyła się ściskając klamkę. Nie tego się spodziewała. Pociągnęła ją ku sobie powoli znikając w cieniu skrzydła.
Zastanowię się. - Powiedziała spokojnie zatrzaskując zamek.

*

Tak dawno nie pracowała z nim nad żadną sprawą. Pomyślała przerzucając znalezione na biurku dokumenty. Sprawa ubezpieczeniowa. Jak za dawnych czasów, zanim to wszystko się tak zmieniło... Zanim życie się tak popieprzyło. Czy da się jeszcze do tego wrócić, czy w ogóle jest jeszcze do czego wracać? Czy można cofnąć słowa, które powiedziało się w złej godzinie, w gniewie, żalu, zaślepionej bólem nieświadomości? Odwrócić to, co zmieniły w drugiej osobie swym brzmieniem, tor na który skierowały relację, odzyskać choć jej cząstkę.
Przewertowała kolejny raz gruby plik akt. Było już po pierwszych rozprawach, przesłuchaniach kilku świadków i kolejnym odroczeniu. Klientowi marzyło się szybkie zakończenie procesu i świeże spojrzenie na sprawę. Dębski na pewno nie był zadowolony z takiego biegu rzeczy. W końcu nie znosił gdy ktoś mu coś narzucał, wtrącał się i decydował za jego plecami a jednak, mimo to zapytał...
Pochyliła się nad dokumentem szczegółowo analizując jego treść, usiłując zagłębić się w detale umowy. To musiało być coś ważnego skoro pomimo ostatnich wydarzeń i napiętej sytuacji pomiędzy nimi, zapytał. W popołudniowej ciszy kancelarii rozległ się dźwięk zamykanych drzwi. Rytmiczne uderzenia obcasów, delikatny brzęk fazowanych szybek w przeszklonych drzwiach i spokojne kroki leniwie przesuwające się wzdłuż przeszklonej przegrody gabinetów ku biurku ustawionemu po drugiej stronie pomieszczenia. Mecenas Dębski zapewne zajmował właśnie miejsce w swoim fotelu wyjmując z filcowej teczki akta porannych spraw, segregując je na biurku w równe stosy ułożone według tylko jemu znanego klucza. Gdy uchyliła rozdzielające ich skrzydła rozrywał właśnie zaadresowaną do niego kopertę. Odłożył ja na biurko dostrzegając gościa i z pytającym wzrokiem osunął się na oparcie składając dłonie na blacie.
- Mogę? - Zapytała przekraczając próg i wskazując na trzymane w dłoni akta. Milcząco skinął ręką wskazując fotel po drugiej stronie blatu. Podeszła do niego, ale nie usiadła, składając jedynie dokumenty przed mecenasem wsparła dłonie o oparcie wyznaczonego mebla. - Wezmę to jeżeli potrzebujesz pomocy.
Nie potrzebuję. - Chłodno zaprzeczył mecenas Dębski.
Jeżeli chcesz. - Poprawiła się natychmiast.
Chcę. -Stwierdził dziwnie wpatrując się w nią.
OK – Rzuciła zmieszana sytuacją i uciekając spojrzeniem wycofała się w kierunku drzwi.
Rozprawa w piątek! - Krzyknął za nią – We Wrocławiu.

*

Srebrne auto toczyło się równym rytmem autostradą A2. Nużący krajobraz mozaiki paneli akustycznych za oknem wzmagał ciężar opadających, zaspanych długim dniem powiek. Bez żalu pozwoliła skleić się rzęsom ulegając dusznej atmosferze słonecznego wieczoru i nostalgicznym, przyciszonym rytmom dochodzącym z głośników.
Mecenas Dębski ze wzrokiem ukrytym za ciemnymi szybkami okularów w całości zdawał się pochłonięty przewijającym się słupkom kilometrażowym. 
Na przekór klientowi rozprawa kolejny raz została odroczona i nic nie pomogła strategia świeżego spojrzenia Agaty i waleczność mecenasa wobec nowej fali dowodów, papierków, dokumentów, które jak zawsze przeciwnik wydobył spod ziemi i oczywiście bez wiedzy standardowo zaskoczonego klienta. 
Czemu oni są zawsze tacy naiwni i lekkomyślni. Idioci po prostu. - Skomentował mecenas własne myśli jednocześnie ostro zmieniając pas ruchu. Głowa pogrążonej we śnie Agaty osunęła się z zagłówka opadając na ramię. Dostrzegł kątem oka jak leniwie poprawia się w fotelu nawet na chwile nie rozchylając powiek. Zmienił bieg, delikatniej już wymijając drogowego marudera i powrócił na wcześniej zajmowany pas autostrady. Zerkając we wsteczne lusterko przypomniał sobie o zaścielającym tylne siedzenie stosie papierzysk do przejrzenia. Tyle pracy i nudnego ślęczenia. Pomyślał. Jednak dobrze było nie tkwić w tym samotnie.
Mozolnie sunąc w zwartym szeregu aut powrócił wzrokiem ku zaciśniętym czarnym rzęsom.
Jednak miło było mieć ją dzisiaj przy sobie. Nie znal innej tak walecznej i bezkompromisowej osoby jak ona. To jak bezceremonialnie wygarnęła Markowskiemu jego jawna głupotę, zasługiwało na nobla w dziedzinie bezpardonowej szczerości, choć trzeba przyznać mogło grozić utratą zlecenia. Ale który facet był w stanie oprzeć się tym cienkim kostkom i roziskrzonemu, gniewnemu spojrzeniu. Markowski też nie potrafił. Jak on na nią patrzył... I to jej bezczelne niezainteresowanie, wręcz ignorancja wobec jego rozdmuchanych gestów. Z zakłopotaniem przyznał wobec samego siebie, ze czerpał z tego cholerną satysfakcję. 
Agata niecierpliwie poruszyła się na miejscu strzepując z twarzy ostatnie promienie nisko wiszącego słońca. Złośliwe, jasne pręgi igrały na jej policzku usiłując wedrzeć się pod zaciśnięte powieki. Powoli robiło się ciemno. Zdjął okulary wystukując przebieg trasy na GPS'e i kątem oka badając jej spokojną i odprężoną twarz zwróconą teraz ku niemu, pomyślał o kawie. Gorącej, aromatycznej kawie i postoju, który choćby o kwadrans wydłuży tą podróż. 

*

Ściskając w dłoniach papierowe kubki niezdarnie otworzył drzwi auta tak, że część gorącego napoju wylądowała na ziemi szczęśliwie omijając jednak nogawki jego spodni.
Cholera - Zaklął sam do siebie w odpowiedzi otrzymując gromki śmiech dochodzący z wnętrza auta. Gdy wychodził po kawę nadal spała, teraz wpatrywała się w jego niezdarne ruchy z szerokim uśmiechem rozbawienia na twarzy i plikiem papierów na kolanach. - Niezwykle zabawne. - Fuknął wycierając czubki butów z resztek płynu. - A tobie już znudziło się spanie, że wyciągnęłaś te papiery?
Nie znudziło mi się spanie, tylko czekanie. - Stwierdziła upijając łyk kawy z papierowego pojemnika i przewijając kolejną kartkę skoroszytu. - No i mamy o jedna dawkę kofeiny mniej. - Skomentowała stan wypełnienia kubeczka zaglądając do jego wnętrza. - A na to co tutaj mam będzie ich potrzeba dużo, dużo więcej. - Dokończyła z trzaskiem uderzając dłonią w pokrytą czarnym maczkiem stronę. Mecenas Dębski z niesmakiem ściągnął brwi dopijając pozostałość kawy ze swojego naczynia.
To może coś zjemy. - Zaproponował spoglądając przez szeroko otwarte drzwi.
O! - Zakrzyknęła Agata. - I to jest w końcu jakiś sensowny pomysł. - Odpięła pas i wciskając papierzyska pod pachę wysiadła z samochodu rozglądając się wokoło. - Z zewnątrz nie wygląda to najlepiej. - Powiedziała zatrzaskując drzwi i kierując kroki w stronę budynku w głębi parkingu. Mecenas Dębski z mignięciem świateł zablokował zamki i podążył za nią .

*

Wystylizowane na współczesna modę przydrożnych chat i młynów wnętrze, wypełniała blada poświata drewnianego żyrandola, nierównymi smugami światła i cienia oklejająca stoliki. 
Agata pierwsza przekroczyła próg rozglądając się w poszukiwaniu miejsca wśród niemal pustych ławek. Decydując się na stolik w kącie sali, zajęła miejsce w cieniu zwisającego ze ściany rolniczego urządzenia o nieokreślonym przeznaczeniu. Mecenas podążył w jej ślady odsuwając z ławy wyleniałą owczą skórę. 
Często bywasz w takich miejscach? - Zapytała z żartobliwa ironią i wcisnęła nos w nie za długą kartę dań. Z przeciwnego końca sali dochodziły komentarze stołującej się grupy kierowców o wyraźnie sprecyzowanych poglądach politycznych i niewybrednym słownictwie. Agata znacząco uniosła brwi, bynajmniej na widok listy potraw.
- Nie dramatyzuj. - Skomentował Dębski przewracając oczami. - Wybrałaś coś? Pójdę zamówić. - Na sali nie było widać ani jednej kelnerki więc pomysł mecenasa wydawał się jak najbardziej na miejscu. Uniósł się z miejsca wysłuchując zamówienia Agaty i podążył w kierunku baru po przeciwnej stronie sali, jedynego miejsca zdradzającego ślady ludzkiego istnienia. Po chwili wrócił z dwoma kubkami gorącej kawy.
Nie mają ekspresu. - Poinformował. - Ale smakuje nieźle. - Stwierdził przyklejając wargi do kwiecistej porcelany. - I pierogi robią sami więc trzeba będzie trochę poczekać. - Agata skinęła głową na znak zrozumienia i przysuwając sobie drugi kubek wymalowany w ludowe kogutki, otworzyła przytarganą ze sobą teczkę.
Zostaw to... - Zamruczał Dębski. - dwa dni w tym siedzieliśmy. - Zamarudził przechwytując dokumenty i odkładając je na ławce obok siebie. Agata skrzywiła się ulegając jednak i opierając łokcie na drewnianym blacie zaczęła drobnymi łykami sączyć kawę.
Jednak fajna meta. W twoim stylu. - Zażartowała obserwując jak kolejny raz zbliża do ust naczynie zdobione w tradycyjne kwiaty z łowickich wycinanek. Mecenas z politowaniem pokiwał głową. - Nie no, poważnie. Masz gust. - Kontynuowała obracając w dłoni wazonik z dogorywającą pomimo sztuczności roślinką.
Nie przesadzaj, nie jest tak źle. - Stwierdził mecenas rozglądając się po sali. Niespodziewanie, z nieznanego powodu wstał z miejsca pośpiesznie odstawiając kubek i podszedł do sąsiedniego stolika. Po chwili wrócił z fragmentem świecy zatkniętym w pustej butelce po winie. Ustawił ją na środku blatu, pomiędzy wpatrzonymi w siebie źrenicami. - Teraz lepiej? - Zapytał obserwując jak płomień skacze odbijając się w ich szklistej powierzchni. Nie zdążyła odpowiedzieć nim na stole pojawiły się dwie porcje pierogów. Chwyciła widelec obdarzając go ostatnim rozedrganym płomykiem i całą uwagę skupiła na odkrywaniu wzorów na stylizowanej zastawie. Mecenas w ciszy próbował nadążyć za tempem w jakim pochłaniała potrawę, co i raz zerkając na refleksy światła grające na jej grzywce i ciężkie cienie rzęs na policzkach, drgające wraz z płomieniem świecy.
W aucie zwrócił jej teczkę i informując, że do celu pozostała zaledwie godzina pozwolił na zanurzenie się w otchłani urzędowych notek i paragrafów.
Był coraz bardziej zmęczony i chyba znużony ostatnimi kilometrami milczenia w zapadającym półmroku, gdy dojechali pod kamienicę na Placu Zbawiciela. Jednak najwyraźniej ignorując jego widoczny w ciężkich ruchach i opadających powiekach stan ducha, nalegała by wszedł na chwilę. Początkowo tylko w celu wniesienia tony papierzysk, które zamierzała jeszcze dzisiaj analizować, jednak gdy oponował skutecznie przekonując, że zawiezie je prosto do kancelarii, zaczęła naciskać by jeszcze teraz skonsultować z nim informacje, których doszukała się w trakcie drogi.
- Wejdź na sekundę, zajmie nam to dosłownie chwilę.
Agata, naprawdę nie możemy poczekać z tym do poniedziałku. - Marudził zmęczony jej nigdy nie wypalająca się potrzebą pracy. - Albo chociaż do rana?. - Znużonym gestem docisnął kąciki oczu spoglądając na nią z politowaniem.
Do rana jeszcze daleko. Szkoda czasu. - Rzuciła najwyraźniej rozbawiona jego spadkiem energii. - Chodź, na jedną kawę. - Dokończyła poważniejąc. Niechętnie uległ. Choć przez cały dzień cieszyło go jej towarzystwo, perspektywa kolejnego wieczora nad papierami, którymi w zdwojonej ilości dzisiejszego przedpołudnia zasypał ich klient zniechęcała do wszystkiego i jedyne o czym myślał zerkając na tylne siedzenie auta, to by choć na kilka godzin snu odciągnąć w czasie konieczność odkrycia go spod sterty tej makulatury. Mimo to nie potrafił odmówić jej entuzjazmowi, który pojawił się wraz z nową sprawą, ożywiając spojrzenie, rozjaśniając policzki tuż pod nim i przywracając energię w każdym ruchu.

*

Dobra, popatrz na to... - Rzuciła Agata podrywając się ze stolika, na którym przysiadła pomiędzy stosem dokumentów a filiżankami z kawą. - mnie się to wydaje jakieś podejrzanie niejasne. - Dodała wciskając kartki pomiędzy półprzytomny wzrok mecenasa a zdążające ku ustom zwierciadło pobudzającego płynu. Zmuszony do nagłego zainteresowania tematem odstawił filiżankę na stolik i skupił wzrok na druku.
No i...? Ja tutaj nic niezwykłego nie widzę. - Stwierdził, przeczącym ruchem głowy potwierdzając niezrozumienie.
Ale popatrz teraz tutaj... - Zaczęła Agata przysiadając się na kapę i podciągając kolana pod brodę oparła na nich dokumenty, które zaczęła szybko wertować wskazując jakieś losowe fragmenty, jednak ciemnowiśniowe paznokcie bosych stóp dużo mocniej przyciągały mecenasa niż czerń rządków literek. - Marek. - Przywołał go do porządku jej zniecierpliwiony głos. - Ty mnie w ogóle słuchasz? - Zmierzył go spod uniesionych brwi jej lekko rozbawiony wzrok.
- Jasne. - Potwierdził natychmiast. - To na co dokładnie mam patrzeć? - Zapytał sięgając po filiżankę i skupiając się na dokumentach.
Strona czwarta umowy, czytaj od drugiego paragrafu. - Zarządziła wciskając papiery na jego kolana. Mecenas wygodniej rozparł się na oparciu upijając długi łyk i przerzucając strony w poszukiwaniu wyznaczonego paragrafu. Przyglądała mu się przez chwilę jak podąża wzrokiem za linijkami tekstu w skupieniu lekko napinając czoło. - No i dobra... - Zakrzyknęła entuzjastycznie gdy dotarł do końca. - A teraz słuchaj tego... - Wskazała na trzymane w dłoni kartki. - Bliźniaczo podobna umowa, ale z innym dostawcą... - Zaznaczyła. Podekscytowana poprawiła się na kanapie zwracając w jego kierunku i zaczęła głośno czytać. Mecenas Dębski początkowo podążał wzrokiem za jej słowami, porównując zgadzające się słowo w słowo ustępy ale im bardziej monotonne stawały się słowa, tym mniej przyciągała ich treść a bardziej wypowiadające je usta. Przy kolejnym paragrafie, nieświadomie już niemal gapił się na nie zapominając o opadających w dłoni dokumentach i filiżance wypełnionej kawą. - I...? - Zapytała unosząc wzrok i łapiąc go na tej bezmyślnej obserwacji. - Co ty o tym myślisz? - Dopytywała na szczęście nie zauważając jego chwilowej nieobecności.
No tak... - Zawahał się mecenas. - Coś w tym chyba jest... Ale i tak trzeba będzie to porównać z pozostałymi umowami. - Stwierdził sięgając po akta z jej kolan i z udawanym zaciekawieniem przerzucając kilka stron.
Wiem. - Potwierdziła Agata uważnie mierząc spojrzeniem mecenasa i jego wzrok ześlizgujący się z białych kartek na wiśniowe paznokcie. – Ale przynajmniej mamy już jakiś punkt zaczepienia. - Dodała z zastanowieniem sięgając po kolejną teczkę i jednocześnie delikatnie przesuwając stopy w jego kierunku. - Dobrze byłoby też dokładniej prześwietlić te pozostałe firmy. - Powiedziała powoli, w rytm płynących słów przesuwając umalowane wiśniowym lakierem palce po szorstkiej tkaninie spodni opinających udo mecenasa. Uśmiechnęła się nieznacznie gdy zaskoczony uniósł wzrok skupiając go na gorącym płynie który niepokojąco zadrżał w filiżance. Jednak gdy jego ciepła dłoń chwyciła końcówki palców, spontaniczny uśmiech zaczął zastygać na twarzy ustępując miejsca uczuciu niepewności.
Dokończymy to jutro. – Powiedział delikatnie przesuwając kciukiem wzdłuż łukowatego wysklepienia stopy. - Teraz... lepiej już pójdę. - Poinformował zawieszając na niej długie, ciężkie spojrzenie, po czym pośpiesznie wstał z miejsca odkładając dokumenty i filiżankę. Agata, zaskoczona przebiegiem sytuacji, podwinęła pod siebie rozgrzaną ciepłem stopę. Temperatura dotyku, która powoli zaczęła rozchodzić się po ciele drastycznie spadła zmrażając uczuciem zaniepokojenia.
Jak chcesz. - Powiedziała cicho. Spuszczając palce na chłodną podłogę odłożyła dokumenty na przepełniony stolik. Mecenas zatrzymał się gwałtownie, będąc już w połowie odległości do drzwi, wsunął dłonie do kieszeni i odwracając się obdarzył ją niepokojąco chmurnym wzrokiem. Poważnym i zdradzającym ślady wzrastającego poddenerwowania głosem zapytał.
Co to ma niby znaczyć...? ' Jak chcesz' – Pogardliwie zaintonował jej słowa. Lekko zaniepokojona jego nagłą reakcją w odpowiedzi jedynie delikatnie wzruszyła ramionami. Nie chciała go prowokować. W ogóle nie takiej reakcji się spodziewała. Z każdą mijająca sekundą widać było narastające w nim uczucia odbijające się w oczach i wyraźnie zarysowanej zmarszczce pomiędzy nimi. Zrobił krok do przodu stając w progu pokoju i wciskając dłonie jeszcze mocniej w głąb kieszeni, tak że zaciśnięte kostki palców zaczęły być wyraźnie widoczne pod strukturą materiału, powtórzył swoje pytanie wymownym skinieniem gniewnej twarzy.
Zrobisz co będziesz chciał. - Odpowiedziała pozornie obojętnie, wstając z kanapy twarda i wyprostowana, nie zdradzająca śladu pojawiającego się uczucia strachu, z postanowieniem by nie dać się sprowokować do kolejnej bezsensownej sprzeczki.
Tak? - Rozgniewany jej beznamiętną postawą zapytał wyzywająco. Zrobił kolejne dwa kroki i zbliżając się, wymierzył w jej przestraszone spojrzenie swój twardy i lodowato niebieski wzrok. Tkwiła w miejscu uwięziona nim obawiając się wykonać jakikolwiek gest czy powiedzieć jakiekolwiek więcej słowo. Przez jego twarz przebiegała cała gama sprzecznych emocji tłumionych w zaciśniętych pięściach, ściągniętych brwiach, głęboko rysujących się bruzdach na czole. Widziała jak z trudem powstrzymuje kolejne napływające słowa dlatego trwała przytłoczona tym spojrzeniem w cieniu spiętej sylwetki z oddechem niemal dotykającym jej policzka. Wargi drgały tłumiąc przyspieszony oddech poddenerwowania. Nie chciała go prowokować. Widział to. Jak powstrzymuje wszelkie reakcje, drgające palce dłoni, szeroko otwarte zamarłe powieki, rozchylone, dławiące się powietrzem usta. Nie potrafił ich znieść. Ich widoku, bliskości, złudnego pragnienia jakie objawiały, tego jak na niego działały. Zbliżył kącik ust niemal ich dotykając. Ciepłe wilgotne powietrze omiotło jego skórę. Drgnął zachłannie wyłapując kolejny podmuch, zamykając go pomiędzy wargami, wciskając się w jej ulegające usta by za chwilę poszukać odpowiedzi w cieniu unoszących się rzęs, w rozszerzonych, utkwionych w nim źrenicach. Poczuł jak drobna dłoń przyciąga jego biodro a rzęsy ponownie skrywają tęczówki przed kolejnym pocałunkiem.
Zostajesz wreszcie? - Zapytała.
Będę rano... - Docisnął mocniej wargi. - w kancelarii. - Postąpił dwa kroki wstecz uciekając przed jej przyciągająca dłonią i zaskoczonym spojrzeniem. - Wyśpij się. - Powiedział z delikatnym uśmiechem.
Jutro jest niedziela. - Stwierdziła ironicznie, widząc jak układa dłoń na dźwigni zasuwki.
Jakoś to zniosę. - Odpowiedział chwytając za klamkę.

*

Wczesnym przedpołudniem pojawiła się przed budynkiem kancelarii. Wyciągając z auta wypełniony dokumentami katon odnotowała obecność, zaparkowanego dwa miejsca dalej srebrnego Jeepa. Jest już. Pomyślała zaskoczona taszcząc ciężki pakunek do windy. Obecność mecenasa potwierdzały także otwarte drzwi kancelarii i filiżanka z wychłodzoną kawą w ekspresie. Odstawiła karton i trącając drzwi gabinetu zajrzała do środka. 
Daj mi jeszcze pięć minut. - Przywitał ją informujący głos mecenasa pogrążonego w stosie teczek, zanim jeszcze zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Ok. - Przytaknęła wycofując się i wracając po swoją porcję papierów udała się z nimi w kierunku własnego biurka. Nieśpiesznie pokrywając je notatkami gromadzonymi w tematyczne grupy porządkowała akta sprawy dopasowując do odkryć wczorajszego wieczoru.
Gdy po dłuższym niż przewidywał czasie pojawił się w drzwiach, zdążyła już przeanalizować pierwszą stertę umów i właśnie wklepywała w laptopa dane kolejnej firmy. 
Pogodny, energiczny, w jeansach i niedoprasowanej koszulce z wymiętym kołnierzykiem. Wyglądał inaczej niż wczoraj. Trzymając telefon przy uchu w oczekiwaniu na połączenie, równie zaciekawionym spojrzeniem obdarzył jej biały T-shirt i trampki. 
- Zamówię coś do jedzenia. Masz ochotę? - Zapytał na co potakująco skinęła głową.
Nie było w nim śladu wczorajszego przemęczenia czy nerwowości. Zza drzwi słychać było jak spokojnie rozmawia podając adres zamówienia by po chwili wrócić i swobodnie sadowiąc się w fotelu wyciągnąć nogi na sąsiednim.
Po prawej twoja. - Poinformowała Agata wskazując jedną z filiżanek.
Dzięki. - Zorientował się co ma na myśli i zachłannie chwycił naczynie wypijając kilka szybkich haustów.
Raczej już zimna. - Zaznaczyła Agata z niesmakiem na samą myśl o zimnej kawie.
Nie pierwsza taka od rana. - Stwierdził. - Mam jakiś słaby dzień. - Skomentował odstawiając filiżankę i na moment przymykając oczy.
Jest dopiero jedenasta. - Trafnie zauważyła nadal przyglądając się z zastanowieniem jego swobodnym reakcjom zupełnie pozbawionym wczorajszego poirytowania. Wyciągnął przed siebie ramiona przeciągając i z nieprzyjemnym trzaskiem wyłamując kostki palców. Uchylił powieki i niespecjalnie unosząc się z półleżącej pozycji wyjaśnił przekornie.
Powiedzmy, że słabo spałem. - Uśmiechnął się spoglądając na nią wymownie i wywołując nieznaczne, drwiące uniesienie brwi, po czym prostując się wypił kolejny, szybki łyk kawy ściągając usta z niesmakiem. - No to pokaz co tam znalazłaś. - Powiedział przechodząc do rzeczy i przeciągając stertę teczek na swoją stronę.
Pomiędzy filiżankami z wychłodzoną kawą, kawałkami pizzy, popołudniowa porcją chińczyka i niezliczoną ilością wymienionych złośliwie- żartobliwych komentarzy przebrnęli przez listę umów, firm i podejrzanych zapisów, dochodząc wreszcie do jasnych i popartych dowodami wniosków. Byli gotowi na kolejną rozprawę i jakkolwiek niechętnie musiał by to przyznać mecenas Dębski, świeże oko Agaty nie zawiodło. Składając teczki w kartonach, przyglądał się jej szybkim dłoniom porządkującym notatki. Jej rozpuszczonym dzisiaj włosom opadającym na ramiona obciągnięte lekko przejrzystą bawełną T-shirta i muskającym wyraźnie bardziej wypoczęte policzki. Zarzuciła obszerną torbę na ramię obrzucając go jaśniejszym niż w ostatnich dniach spojrzeniem.
Idziesz? Czy zostajesz jeszcze? - Zapytała przekornie przechylając głowę.
Nie ma mowy. Od teraz mam weekend. - Prychnął wesoło i zamykając karton chwycił niedopite filiżanki porzucając je w kuchni i poprzez gabinet, pobrzękując kluczami wrócił ku drzwiom wyjściowym. Przed budynkiem przystanął na moment obserwując jak w ostrym, popołudniowym słońcu odbijającym się od szyby auta, przeszukuje przepastną torebkę w poszukiwaniu wiecznie zaginionych kluczy, co chwile odrzucając natrętnie wpadające do oczu kosmyki. Zniecierpliwiona ostatecznie wyrzuca jej zawartość na maskę auta, w końcu odnajdując zgubę. 
Połyskujący bladym różem błyszczyk, potoczył się po czerwieni karoserii wprost pod jego stopy. Pochylił się chwytając przedmiot w palce i z dziwnym uczuciem w piersi przyjrzał się, połyskującej w szklanej fiolce barwie.
Agata! - krzyknął w jej kierunku unosząc w dłoni znalezisko. Podszedł wręczając jej kosmetyk. Delikatnie wstrzymując go na moment w dłoni i przedłużając ten niebezpośredni kontakt, zapytał.
Nie masz ochoty na spacer?
Spojrzała pogodnym choć lekko speszonym wzrokiem, nieskutecznie usiłując powstrzymać uśmiech wychodzący na usta.
A potem co? - Zapytała przekornie.
Zobaczymy. - Odpowiedział tajemniczo.