Houk! Po długiej (jak na mnie) nieobecności, powracam. Jakiś czas temu, przeglądając pewne literackie forum trafiłam na swego rodzaju wyzwanie. Autor podawał temat a każdy, kto był członkiem forum mógł na tenże temat napisać opowiadanie. Chciałabym wypróbować to tutaj. Ktoś się pokusi? Myślę, że temat będzie Wam znany tuż po przeczytaniu tekstu. Nie będę Wam mówić, że jest to mój najlepszy tekst, bo nie jest. To coś.. Na zasadzie przejścia momentu, w którym właśnie tkwię. Opowiadanie nie jest długie, napisanie go też nie zajęło mi zbyt wiele czasu, pomysł zbyt szybko chciał mi uciec.
Reasumując. Ktoś podejmie wyzwanie?
Zapraszam,
M.
Reasumując. Ktoś podejmie wyzwanie?
Zapraszam,
M.
Z dedykacją dla L, który jest jedyną stałą na morzu zmiennych.
Bramka
- Chłopaki, nie potrzebujecie może kogoś na bramkę? – krzyknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę ganiających za sfatygowaną piłką chłopaków.
- Niby po co? Jeszcze byś zakrył całą bramkę grubasku! – odkrzyknął z kpiącym uśmieszkiem, wysoki blondyn.
- Spadaj stąd, Dębski! – dorzucił inny – Tylko się nie popłacz!
Słysząc głośny rechot, chłopiec odwrócił się i szybko pobiegł w stronę domu, nie chcąc by chłopaki, którym tak bardzo próbował zaimponować, zauważyli jego szklące się oczy.
- Chłopaki, nie potrzebujecie kogoś na bramkę? – krzyknął grubasek z poobcieranymi kolanami, w nieco za krótkich spodenkach. Próbował, mimo że z góry znał odpowiedź. Tym razem, zamiast standardowych wyzwisk usłyszał szepty.
- No dobra, chodź Kulek! – wreszcie odpowiedział jeden z nich. – Masz szczęście, Franek jest chory.
W oczach małego Dębskiego zamigotało szczęście. Wreszcie, po tylu latach marzenia o wejściu na ‘duże boisko’, wreszcie się udało! Zdeterminowany by pokazać im na co go stać, przyjął najbardziej wojowniczą minę i stanął pomiędzy dwoma słupkami. Przez pierwsze minuty, adrenalina związana z graniem w ‘prawdziwym meczu’, a nie tak jak do tej pory – w pojedynkę, była na tyle wysoka, że nie potrafił ustać w bramce i co chwilę wychodził z pola bramkowego. Chwilę później zauważył, jak wysoki blondyn z mściwym uśmiechem, zmierza w jego stronę. Przełknął głośno ślinę i nerwowo cofnął się do bramki, szeroko rozkładając drżące ręce. Chwilę później poczuł jak mocno kopnięta piłka przelatuje mu po palcach i z charakterystycznym odgłosem ląduje w siatce, tuż za nim. Tego dnia triumf blondyna słychać było na całym podwórku jeszcze kilka razy.
- No dobra, chodź Kulek! – wreszcie odpowiedział jeden z nich. – Masz szczęście, Franek jest chory.
W oczach małego Dębskiego zamigotało szczęście. Wreszcie, po tylu latach marzenia o wejściu na ‘duże boisko’, wreszcie się udało! Zdeterminowany by pokazać im na co go stać, przyjął najbardziej wojowniczą minę i stanął pomiędzy dwoma słupkami. Przez pierwsze minuty, adrenalina związana z graniem w ‘prawdziwym meczu’, a nie tak jak do tej pory – w pojedynkę, była na tyle wysoka, że nie potrafił ustać w bramce i co chwilę wychodził z pola bramkowego. Chwilę później zauważył, jak wysoki blondyn z mściwym uśmiechem, zmierza w jego stronę. Przełknął głośno ślinę i nerwowo cofnął się do bramki, szeroko rozkładając drżące ręce. Chwilę później poczuł jak mocno kopnięta piłka przelatuje mu po palcach i z charakterystycznym odgłosem ląduje w siatce, tuż za nim. Tego dnia triumf blondyna słychać było na całym podwórku jeszcze kilka razy.
- Chłopaki, nie potrzebujecie kogoś na bramkę? – krzyknął chłopak z poobcieranymi kolanami, w nieco za dużych spodenkach. Nie wypatrzył na boisku wysokiego blondyna ani Franka, więc miał nadzieję na grę.
- Niech Ci będzie. Ale jak wpuścisz więcej niż pięć goli to wylatujesz i ja Cię już nie wpuszczam. – powiedział groźnym tonem Tomek. Chłopak tylko przytaknął i szybko poszedł w stronę swojej bramki. Od czasu ostatniej porażki minęło trochę czasu, w trakcie którego mógł się podszkolić grając ze swoim coraz starszym bratem. Rozgrzewając palce i lekko podskakując, czuł lekkie podenerwowanie. W głowie wciąż powtarzał sobie, że to jego dzień – w końcu udało mu się dzisiaj dostać pierwszą piątkę z matmy! Już po chwili gry, zauważył jak Jarek zmierza w jego stronę, zgrabnie dryblując piłką.
- To jest Twój szczęśliwy dzień! To jest Twój szczęśliwy dzień! To jest MÓJ szczęśliwy dzień! – krzyknął ostatnie zdanie, w tym samym momencie, kiedy Jarek kopnął piłkę. Chłopak rzucił się w lewy róg bramki i poczuł mocne uderzenie w nos. Jednak już po chwili mocno trzymał piłkę w dłoniach, nie wierząc w to, co się właśnie stało. Obronił. Naprawdę obronił PRAWDZIWY strzał! Chwilę triumfu przerwały nawoływania chłopaków, by oddał im piłkę. Wpatrywał się w zaskoczonego Jarka i wpadł na szalony pomysł. Lekko rzucił mu piłkę pod nogi, tak by przeleciała za chłopaka a chwilę później zaczął biec w stronę przeciwległej bramki. Chłopaki, widząc jak Klocek pewnie biegnie próbowali zatarasować mu drogę, jednak tego dnia żaden z nich nie mógł go powstrzymać. Kiedy został sam na sam z bramkarzem, poczuł jak adrenalina zaczyna buzować w jego żyłach. Mocno kopnął piłkę, która w sekundzie znalazła drogę do bramki. Zaskoczeni chłopaki z jego drużyny, po chwili rzucili się na niego, co najmniej jakby właśnie wygrali Ligę Mistrzów.
- Niech Ci będzie. Ale jak wpuścisz więcej niż pięć goli to wylatujesz i ja Cię już nie wpuszczam. – powiedział groźnym tonem Tomek. Chłopak tylko przytaknął i szybko poszedł w stronę swojej bramki. Od czasu ostatniej porażki minęło trochę czasu, w trakcie którego mógł się podszkolić grając ze swoim coraz starszym bratem. Rozgrzewając palce i lekko podskakując, czuł lekkie podenerwowanie. W głowie wciąż powtarzał sobie, że to jego dzień – w końcu udało mu się dzisiaj dostać pierwszą piątkę z matmy! Już po chwili gry, zauważył jak Jarek zmierza w jego stronę, zgrabnie dryblując piłką.
- To jest Twój szczęśliwy dzień! To jest Twój szczęśliwy dzień! To jest MÓJ szczęśliwy dzień! – krzyknął ostatnie zdanie, w tym samym momencie, kiedy Jarek kopnął piłkę. Chłopak rzucił się w lewy róg bramki i poczuł mocne uderzenie w nos. Jednak już po chwili mocno trzymał piłkę w dłoniach, nie wierząc w to, co się właśnie stało. Obronił. Naprawdę obronił PRAWDZIWY strzał! Chwilę triumfu przerwały nawoływania chłopaków, by oddał im piłkę. Wpatrywał się w zaskoczonego Jarka i wpadł na szalony pomysł. Lekko rzucił mu piłkę pod nogi, tak by przeleciała za chłopaka a chwilę później zaczął biec w stronę przeciwległej bramki. Chłopaki, widząc jak Klocek pewnie biegnie próbowali zatarasować mu drogę, jednak tego dnia żaden z nich nie mógł go powstrzymać. Kiedy został sam na sam z bramkarzem, poczuł jak adrenalina zaczyna buzować w jego żyłach. Mocno kopnął piłkę, która w sekundzie znalazła drogę do bramki. Zaskoczeni chłopaki z jego drużyny, po chwili rzucili się na niego, co najmniej jakby właśnie wygrali Ligę Mistrzów.
- Chłopaki, nie potrzebujecie kogoś na bramkę? – krzyknął z uśmiechem wysoki chłopak z poobcieranymi kolanami, wreszcie w spodenkach odpowiedniej długości.
- Głupie pytanie, Marek! Jasne, chodź! – odkrzyknął Franek. Chłopak wszedł na boisko i przybił piątki z chłopakami.
- Marek, co robisz po meczu? – zapytał wiecznie uśmiechnięty Remek. – Mam w piątek poprawkę z matmy a muszę ją zaliczyć, bo nie zdam, nie chciałbyś mi pomóc?
- Jasne, wpadnę do Ciebie. Tylko dzisiaj nie mogę za długo bo muszę odebrać Roberta ze szkoły – odparł z uśmiechem Marek. Kilka chwil później zaczęli mecz. Tym razem po raz pierwszy nie stał na bramce – kilka lat starszy od niech Franek, który przez chłopaków nazywany był Trenerem, postanowił dać mu szansę na prawej stronie ataku. Prawie godzinę później wygrywali 13:5 w tym, dzięki kilku bramkom i podaniom Marka.
- Dobra, kończymy na dziś! Hej, Marek! Przyjdziesz jutro? – krzyknął Franek
- Ależ oczywiście, Trenerze! – zaśmiał się i odruchowo spojrzał na zdjęty przed grą zegarek. – O cholera! Muszę lecieć! Do zobaczenia jutro! – dorzucił wybiegając. O 16.30 miał odebrać Roberta, tymczasem zegarek wskazywał prawie osiemnastą. Wskoczył do autobusu i po przejechaniu trzech przystanków wyleciał jak z procy, wprost do mieszkania dziadków. Głuche stukanie w drzwi i brak reakcji kogokolwiek na dzwonki do drzwi mogły oznaczać tylko jedno. Ojciec musiał przyjechać po Młodego. Potwierdzenie otrzymał kilkanaście minut później, gdy tylko przekroczył próg domu.
- Wreszcie raczyłeś się zjawić – powiedział ojciec cichym głosem, od którego włoski na karku Marka natychmiast się zjeżyły. Stał w kuchni z założonymi rękoma, jak zawsze gdy był wściekły, i dokładnie lustrował ubrudzonego syna z kilkoma zadrapaniami. – Można wiedzieć, gdzie byłeś tyle czasu? I dlaczego do jasnej cholery nie odebrałeś Roberta ze szkoły? Jego wychowawczyni dzwoniła do mnie do pracy, bo nikt po niego nie przyszedł! – dorzucił, ponosząc ton.
- Byłem z chłopakami… Graliśmy w nogę… Strzeliłem cztery gole… - odpowiadał powoli, coraz mniej pewnie widząc jak z każdym kolejnym słowem twarz ojca coraz bardziej czerwienieje. – Przepraszam, straciłem poczucie czasu. To już się więcej nie powtórzy – dodał ciszej, wpatrując się w podłogę.
- Masz rację, to już się więcej nie powtórzy. Od jutra po szkole natychmiast wracasz do domu i siedzisz nad matematyką. – powiedział surowym tonem i wyszedł trzaskając drzwiami.
- Głupie pytanie, Marek! Jasne, chodź! – odkrzyknął Franek. Chłopak wszedł na boisko i przybił piątki z chłopakami.
- Marek, co robisz po meczu? – zapytał wiecznie uśmiechnięty Remek. – Mam w piątek poprawkę z matmy a muszę ją zaliczyć, bo nie zdam, nie chciałbyś mi pomóc?
- Jasne, wpadnę do Ciebie. Tylko dzisiaj nie mogę za długo bo muszę odebrać Roberta ze szkoły – odparł z uśmiechem Marek. Kilka chwil później zaczęli mecz. Tym razem po raz pierwszy nie stał na bramce – kilka lat starszy od niech Franek, który przez chłopaków nazywany był Trenerem, postanowił dać mu szansę na prawej stronie ataku. Prawie godzinę później wygrywali 13:5 w tym, dzięki kilku bramkom i podaniom Marka.
- Dobra, kończymy na dziś! Hej, Marek! Przyjdziesz jutro? – krzyknął Franek
- Ależ oczywiście, Trenerze! – zaśmiał się i odruchowo spojrzał na zdjęty przed grą zegarek. – O cholera! Muszę lecieć! Do zobaczenia jutro! – dorzucił wybiegając. O 16.30 miał odebrać Roberta, tymczasem zegarek wskazywał prawie osiemnastą. Wskoczył do autobusu i po przejechaniu trzech przystanków wyleciał jak z procy, wprost do mieszkania dziadków. Głuche stukanie w drzwi i brak reakcji kogokolwiek na dzwonki do drzwi mogły oznaczać tylko jedno. Ojciec musiał przyjechać po Młodego. Potwierdzenie otrzymał kilkanaście minut później, gdy tylko przekroczył próg domu.
- Wreszcie raczyłeś się zjawić – powiedział ojciec cichym głosem, od którego włoski na karku Marka natychmiast się zjeżyły. Stał w kuchni z założonymi rękoma, jak zawsze gdy był wściekły, i dokładnie lustrował ubrudzonego syna z kilkoma zadrapaniami. – Można wiedzieć, gdzie byłeś tyle czasu? I dlaczego do jasnej cholery nie odebrałeś Roberta ze szkoły? Jego wychowawczyni dzwoniła do mnie do pracy, bo nikt po niego nie przyszedł! – dorzucił, ponosząc ton.
- Byłem z chłopakami… Graliśmy w nogę… Strzeliłem cztery gole… - odpowiadał powoli, coraz mniej pewnie widząc jak z każdym kolejnym słowem twarz ojca coraz bardziej czerwienieje. – Przepraszam, straciłem poczucie czasu. To już się więcej nie powtórzy – dodał ciszej, wpatrując się w podłogę.
- Masz rację, to już się więcej nie powtórzy. Od jutra po szkole natychmiast wracasz do domu i siedzisz nad matematyką. – powiedział surowym tonem i wyszedł trzaskając drzwiami.
- Chłopaki, nie potrzebujecie kogoś na bramkę? – zapytał młody mężczyzna przechodząc obok boiska w kampusie studenckim.
- Jasne, chodź! – zaprosił go jeden z nich i już po chwili Marek stał między słupkami. Natychmiast przypomniały mu się rozgrywki z dzieciństwa ale tutaj było o wiele poważniej, na większym boisku a wynik 13:10 raczej nie był możliwy. Szybko się rozgrzał i już po chwili miał okazję do pierwszej interwencji. Drobny i szczupły chłopak zgrabnie lawirował między obrońcami i zabierał się do strzału. Marek doskonale widział jak zbiera się do strzału a charakterystyczne ułożenie stopy świadczyło, że będzie podkręcał piłkę. Rzucił się w zupełnie przeciwną stronę i już po chwili ściskał futbolówkę w rękach a na twarzy jego przeciwnika widać było spory zawód. Kilka takich akcji później, jak i nieco bardziej skutecznych w wykonaniu jego drużyny a mecz zakończył się wynikiem 3:0.
- Hej, trenujesz gdzieś? – zapytał szczupły chłopak.
- Nie, no coś Ty. Kiedyś na podwórku grałem jako napastnik. – odparł, starając się wyprzeć nieprzyjemne wspomnienia o ojcu.
- W takim razie wpadnij jutro o 20 na Bułgarską, Orły nie mogą dostać znowu lania.
- Orły? – zapytał zdezorientowany.
- Nasza drużyna gra w uczelnianych mistrzostwach a wydajesz się wystarczająco rozgarnięty – uśmiechnął się chłopak.
- No dobra. A na kogo mam się powoływać?
- Jestem Wojtek Gawron – odpowiedział, podając mu rękę. – A teraz wybacz, ale lecę do narzeczonej, cześć! – krzyknął na odchodne. Marek uśmiechnął się w duchu, może teraz uda mu się nie spieprzyć czegoś przez grę w nogę?
- Cześć chłopaki! – rzucił dziarsko młody mężczyzna, wchodząc na boisko
- Nie potrzebujecie może kogoś na bramkę? – odkrzyknęła reszta zgromadzonych. Chwilę potem rozległy się gromkie śmiechy a wchodzącego Dębskiego co i rusz ktoś poklepywał po plecach, w ramach powitania. Ostatnie pół roku spędzone na Bułgarskiej sprawiły, że po raz pierwszy odkąd wyjechał na studia, poczuł się jak w domu. Nie zawsze był piłkarzem dnia ale na treningach (jak i poza nimi) starał się dawać z siebie wszystko. Zaprzyjaźnił się z całą drużyną i to on inicjował wspólne potreningowe czwartki w barze, zwycięskie imprezy jak i przegrane dołowanie. Przez sześć miesięcy, wspólnie z chłopakami dali z siebie wszystko i raz za razem wygrywali mecz za meczem, pnąc się w tabeli. Wszystkiego dopełniał fakt, że Dębski, dzięki stałemu zaufaniu trenera, grał w każdym meczu. On natomiast w rewanżu strzelał przynajmniej jednego gola bądź miał choć jedną asystę. Doskonale pamiętał co, jeszcze w czasach szkolnych, mówił ‘Trener’: „Zwycięstwo jest drużyną a drużyna to Wy. Zwycięstwo jest w Was!”. Czuł dumę kiedy zakładał koszulkę swojej drużyny opatrzoną swoim nazwiskiem i numerem ‘10’, który zawsze dla Marska był szczęśliwy. Dębski przed każdym meczem starał się powtarzać to hasło w głowie. Najwyraźniej jednak, któregoś razu wymsknęło mu się to nieco głośniej, gdyż stojący obok Wojtek Gawron musiał to usłyszeć.
- To jest całkiem niezłe!
- Ale że co? – zapytał nieco zdezorientowany Dębski, wytrącony z przedmeczowego transu.
- No, to zdanie co sobie ciągle powtarzasz. Można by je było powiesić w szatni, żeby każdy przed meczem mógł je sobie przeczytać. Mnie by zmotywowało – odpowiedział, jednak widząc wzrok trenera, natychmiast ucichł.
- Dębski, Gawron! Co Wy sobie tam tak szepczecie? Listy miłosne? – rzucił trener, rozbawiając wszystkich wokół. – No dobra, bierzmy się do roboty. Skupcie się! To jest finał. Jeśli wygramy ten mecz… Zostaniemy mistrzami, po raz pierwszy w historii tej uczelni. Przede wszystkim, takty…
Prawie godzinę później, Marek z chłopakami schodzili do szatni na przerwę po pierwszej połowie. Na zewnątrz lało, choć nie tak bardzo, jak lali ich przeciwnicy z Warszawy. Przegrywać 3:0 już po pierwszych 45 minutach to dyshonor prawie tak wielki, jak pomylenie Kordiana z Konradem czy Manchesteru United z Manchesterem City. Załamani, usiedli na ławeczkach czekając na baty od trenera jednak ku ich zdziwieniu nic takiego się nie stało bo najzwyczajniej nie przyszedł. Mając dosyć tej przerażającej ciszy, Dębski wreszcie nie wytrzymał.
- Chłopaki, ile Wy macie lat? 10? Mazgaicie się i użalacie nad sobą nad jakieś panienki. Lucek, więcej podań do skrzydła! Remi, zamiast kryć dziesiątkę, który dzisiaj wyraźnie ma problemy z bieganiem, pomóż chłopakom w środku pola! Igła! Widzisz przecież, że bramkarz ma układ z tym łysym, nie leć prosto na niego tylko z lewej, gdzie wolne zostawia ten żółw Rewalski. Zamiast atakować środkiem spróbujmy zaatakować skrzydłami. Przegrywamy 3:0 więc nie mamy już niczego do stracenia – uratujmy chociaż honor, do jasnej cholery! Zwycięstwo to drużyna a drużyna to Wy! Zwycięstwo jest w Was! – krzyknął podnosząc bojowe okrzyki. Nagle wszystko umilkło a do szatni wszedł trener.
- No no, Dębski. Niezłe z Was ziółko! Chcecie mnie wygryźć? W swoim pięknym przemówieniu zrobiliście jeden błąd. – powiedział karcącym tonem a Markowi przypomniały się reprymendy ojca. – Zwycięstwo to drużyna, owszem. Lecz drużyna to MY i zwycięstwo jest w NAS! – krzyknął z wielkim uśmiechem. – A teraz spadać na boisko i zrobić z wynikiem porządek, ale już!
W 87 minucie było już 3:2 a chłopakom wystarczyłby tylko jeden gol by zremisować i przejść dalej. Pierwsze dwa, wpadły w krótkim czasie i z zaskoczenia ale ten jeden upragniony… Wszyscy doskonale widzieli jak obie drużyny zaciekle walczą o piłkę lecz żadnej z nich nie udało się osiągnąć upragnionego celu aż do przedostatniej minuty. Wojtek przechwytując piłkę od rywala coraz szybciej pokonywał kolejne metry w stronę bramki przeciwnika. Dębski widząc, że za moment przyjaciel będzie musiał podać dalej, zaznaczył swoją obecność. Czując tak dobrze znaną futbolówkę pod stopą, nie wahał się ani chwili. Ruszył przed siebie, zgrabnie dryblując obrońców a następnie przerzucając piłkę pod nogami przeciwnika znalazł się tuż pod bramką. Górne, lewe okienko – to jego jedyna szansa. Przerzucił piłkę na prawą nogę i mocno kopnął, dodatkowo podkręcając. Kilka sekund później poczuł ogłuszający ból w prawym piszczelu. Jeden z przeciwników, chcąc zablokować jego strzał chciał odkopnąć piłkę nogą lecz nie trafił. Na zwijającego się z bólu Dębskiego rzuciło się ośmiu roześmianych chłopaków chcąc wspólnie świętować zdobytego przed chwilą gola. Oni już cieszyli się tak, jakby mieli już puchar. Dopiero po chwili Wojtek zauważył, że Marek nieco inaczej niż zwykle się zachowuje.
- Marek? Hej, chłopie, wstawaj! – krzyknął, próbując go podnieść.
- Nie, spokojnie. Nic mi nie jest! – odpowiedział wstając i krzywiąc się z bólu.
- Na pewno? Zawołamy lekarza – dorzucił Igła.
- Chcę grać dalej, nic mi nie jest – warknął Dębski. I faktycznie, aby rozstrzygnąć ostatecznie kto otrzyma puchar zadecydować miała półgodzinna rozgrywka. Gracze obu drużyn byli już zmęczeni i wiele akcji nie kończyło się bramką tylko dlatego, że któryś z nich po prostu nie zdążył dobiec do podania. Dębski, mimo że czuł nasilający się ból w nodze, starał się zaciskać zęby i grać dalej. Zarówno trener jak i chłopaki doskonale widzieli, że coś jest z nim nie tak, lecz on wszelkie wymowne spojrzenia natychmiast ucinał, dorzucając ‘Jestem kapitanem, nie mogę sobie tak po prostu odpuszczać’. Kiedy gracze usłyszeli tak wyczekiwany przez nich gwizdek, wszyscy już wiedzieli – sprawa pucharu rozstrzygnie się w rzutach karnych. Stanęli w kole i łapczywie pijąc przygotowane wcześniej napoje słuchali wskazówek i instrukcji trenera. Wspólnie ustalili też kolejność strzałów. Zacznie Igła potem Miki, Tymek, Ryba, Jędrzej i na końcu Marek. Mając jeszcze chwilę odpoczynku Dębski dokuśtykał do lekarza prosząc o ‘zrobienie czegoś z tym cholerstwem’.
- Wiesz, że najprawdopodobniej jest złamana? Jak będziesz ją tak dalej obciążał to mogą z tego wyniknąć poważne problemy.
- Teraz najważniejszy jest puchar, nie mogę zawieść chłopaków. Nie teraz. – odpowiedział stanowczym tonem Marek a lekarz jedynie pokręcił głową z dezaprobatą i zaczął smarować kostkę Dębskiego maścią. Przyszły adwokat dopiero teraz zauważył do jakich rozmiarów spuchła mu noga i teraz, gdy już adrenalina nieco opadła poczuł na tyle ogromny ból, że aby nie krzyknąć prawie przegryzł język do krwi. Po wszelkich zabiegach, Dębski już z nieco pewniejszą miną wkroczył na boisko. Cała drużyna chwyciła się za barki, próbując przekazać siłę Wojtkowi, przed którym rywal właśnie ustawiał piłkę. Raz, dwa, trzy – jeden skok i strzał, praktycznie w tym samym momencie, Dębski tylko lekko opuścił głowę. Obronić karnego i to w tak emocjonującym momencie meczu jest niezwykle trudno. Prościej liczyć na błąd zdenerwowanego piłkarza niż na dobre zachowanie bramkarza. Kilka stanów przedzawałowych później i drużyna Marka wygrywała 4:3. Ostatni był Dębski. Jeśli trafi – zostanie legendą. Jeśli przestrzeli - kolejka zacznie się od początku lecz szanse na wygraną znacznie zmaleją. Drżącymi rękoma postawił piłkę na wyznaczonym miejscu przed bramką. Bramkarz już na niego czekał, szyderczo uśmiechnięty, skrzywił brwi w identyczny sposób jak jego ojciec. Serce mu zamarło na chwilę, która wydawała mu się wiecznością.
- Chłopaki, ile Wy macie lat? 10? Mazgaicie się i użalacie nad sobą nad jakieś panienki. Lucek, więcej podań do skrzydła! Remi, zamiast kryć dziesiątkę, który dzisiaj wyraźnie ma problemy z bieganiem, pomóż chłopakom w środku pola! Igła! Widzisz przecież, że bramkarz ma układ z tym łysym, nie leć prosto na niego tylko z lewej, gdzie wolne zostawia ten żółw Rewalski. Zamiast atakować środkiem spróbujmy zaatakować skrzydłami. Przegrywamy 3:0 więc nie mamy już niczego do stracenia – uratujmy chociaż honor, do jasnej cholery! Zwycięstwo to drużyna a drużyna to Wy! Zwycięstwo jest w Was! – krzyknął podnosząc bojowe okrzyki. Nagle wszystko umilkło a do szatni wszedł trener.
- No no, Dębski. Niezłe z Was ziółko! Chcecie mnie wygryźć? W swoim pięknym przemówieniu zrobiliście jeden błąd. – powiedział karcącym tonem a Markowi przypomniały się reprymendy ojca. – Zwycięstwo to drużyna, owszem. Lecz drużyna to MY i zwycięstwo jest w NAS! – krzyknął z wielkim uśmiechem. – A teraz spadać na boisko i zrobić z wynikiem porządek, ale już!
W 87 minucie było już 3:2 a chłopakom wystarczyłby tylko jeden gol by zremisować i przejść dalej. Pierwsze dwa, wpadły w krótkim czasie i z zaskoczenia ale ten jeden upragniony… Wszyscy doskonale widzieli jak obie drużyny zaciekle walczą o piłkę lecz żadnej z nich nie udało się osiągnąć upragnionego celu aż do przedostatniej minuty. Wojtek przechwytując piłkę od rywala coraz szybciej pokonywał kolejne metry w stronę bramki przeciwnika. Dębski widząc, że za moment przyjaciel będzie musiał podać dalej, zaznaczył swoją obecność. Czując tak dobrze znaną futbolówkę pod stopą, nie wahał się ani chwili. Ruszył przed siebie, zgrabnie dryblując obrońców a następnie przerzucając piłkę pod nogami przeciwnika znalazł się tuż pod bramką. Górne, lewe okienko – to jego jedyna szansa. Przerzucił piłkę na prawą nogę i mocno kopnął, dodatkowo podkręcając. Kilka sekund później poczuł ogłuszający ból w prawym piszczelu. Jeden z przeciwników, chcąc zablokować jego strzał chciał odkopnąć piłkę nogą lecz nie trafił. Na zwijającego się z bólu Dębskiego rzuciło się ośmiu roześmianych chłopaków chcąc wspólnie świętować zdobytego przed chwilą gola. Oni już cieszyli się tak, jakby mieli już puchar. Dopiero po chwili Wojtek zauważył, że Marek nieco inaczej niż zwykle się zachowuje.
- Marek? Hej, chłopie, wstawaj! – krzyknął, próbując go podnieść.
- Nie, spokojnie. Nic mi nie jest! – odpowiedział wstając i krzywiąc się z bólu.
- Na pewno? Zawołamy lekarza – dorzucił Igła.
- Chcę grać dalej, nic mi nie jest – warknął Dębski. I faktycznie, aby rozstrzygnąć ostatecznie kto otrzyma puchar zadecydować miała półgodzinna rozgrywka. Gracze obu drużyn byli już zmęczeni i wiele akcji nie kończyło się bramką tylko dlatego, że któryś z nich po prostu nie zdążył dobiec do podania. Dębski, mimo że czuł nasilający się ból w nodze, starał się zaciskać zęby i grać dalej. Zarówno trener jak i chłopaki doskonale widzieli, że coś jest z nim nie tak, lecz on wszelkie wymowne spojrzenia natychmiast ucinał, dorzucając ‘Jestem kapitanem, nie mogę sobie tak po prostu odpuszczać’. Kiedy gracze usłyszeli tak wyczekiwany przez nich gwizdek, wszyscy już wiedzieli – sprawa pucharu rozstrzygnie się w rzutach karnych. Stanęli w kole i łapczywie pijąc przygotowane wcześniej napoje słuchali wskazówek i instrukcji trenera. Wspólnie ustalili też kolejność strzałów. Zacznie Igła potem Miki, Tymek, Ryba, Jędrzej i na końcu Marek. Mając jeszcze chwilę odpoczynku Dębski dokuśtykał do lekarza prosząc o ‘zrobienie czegoś z tym cholerstwem’.
- Wiesz, że najprawdopodobniej jest złamana? Jak będziesz ją tak dalej obciążał to mogą z tego wyniknąć poważne problemy.
- Teraz najważniejszy jest puchar, nie mogę zawieść chłopaków. Nie teraz. – odpowiedział stanowczym tonem Marek a lekarz jedynie pokręcił głową z dezaprobatą i zaczął smarować kostkę Dębskiego maścią. Przyszły adwokat dopiero teraz zauważył do jakich rozmiarów spuchła mu noga i teraz, gdy już adrenalina nieco opadła poczuł na tyle ogromny ból, że aby nie krzyknąć prawie przegryzł język do krwi. Po wszelkich zabiegach, Dębski już z nieco pewniejszą miną wkroczył na boisko. Cała drużyna chwyciła się za barki, próbując przekazać siłę Wojtkowi, przed którym rywal właśnie ustawiał piłkę. Raz, dwa, trzy – jeden skok i strzał, praktycznie w tym samym momencie, Dębski tylko lekko opuścił głowę. Obronić karnego i to w tak emocjonującym momencie meczu jest niezwykle trudno. Prościej liczyć na błąd zdenerwowanego piłkarza niż na dobre zachowanie bramkarza. Kilka stanów przedzawałowych później i drużyna Marka wygrywała 4:3. Ostatni był Dębski. Jeśli trafi – zostanie legendą. Jeśli przestrzeli - kolejka zacznie się od początku lecz szanse na wygraną znacznie zmaleją. Drżącymi rękoma postawił piłkę na wyznaczonym miejscu przed bramką. Bramkarz już na niego czekał, szyderczo uśmiechnięty, skrzywił brwi w identyczny sposób jak jego ojciec. Serce mu zamarło na chwilę, która wydawała mu się wiecznością.
- Nie zasługujesz na to by być moim synem!
- Odezwał się ojciec roku!
- Kim Ty jesteś? Jak Ty się zachowujesz? Bo na pewno nie jak mężczyzna!
- Niestety jestem Twoim synem i zachowuję się dokładnie tak, jak mnie sobie wychowałeś!
- Jeszcze raz, jeszcze raz mi się sprzeciwisz i…
- I co? Co mi zrobisz? Odbierzesz mi kolejną rzecz, którą kochałem? Najpierw motor, teraz moja dziewczyna – przyznaj się, co jej nagadałeś, że nawet nie chce się ze mną zobaczyć?
- Samą prawdę. O tym jaki jesteś bezczelny i dwulicowy!
- I kto to mówi? Co jeszcze zrobisz? W jaki jeszcze sposób będziesz chciał mi dopiec? Uderzysz mnie?
- Wynoś się! Wynoś się z mojego domu! Masz dziesięć minut na spakowanie swoich rzeczy!
- Z największą przyjemnością.
Sceny kłótni z ojcem przeleciały mu przed oczami, zupełnie go dekoncentrując. Ręce trzęsły mu się jak w febrze a serce kołatało niespokojnie. Już chciał się odwrócić i zrezygnować, kiedy zobaczył pewnie stojących za nim murem chłopaków. Nie mógł się poddać, nie w tym momencie, przecież „Zwycięstwo to drużyna. Drużyna to MY i zwycięstwo jest w NAS!”. Zebrał się w sobie, nie jest babą, nie będzie się tak nad sobą roztkliwiał. Wziął głęboki oddech i kopnął.
- Fajna koszulka – stwierdziła z wymalowanym na twarzy zaskoczeniem, biorąc szybki łyk wina
- Ta koszulka to historia! Dostałem ją od kolegów na studiach 15 lat temu…[/i]
- Ta koszulka to historia! Dostałem ją od kolegów na studiach 15 lat temu…[/i]
Gdyby jednak temat wyzwanie nie był tak czytelny (za co przepraszam), to brzmi on: ‘Historia koszulki Dębski 10’
Czytałam to na streemo w dniu publikacji i pamiętam, że nie podobało mi się to opowiadanie.
OdpowiedzUsuńBardzo irytowało mnie powtarzające się zdanie: "- Chłopaki, nie potrzebujecie kogoś na bramkę?"
Wiem, że było to zrobione specjalnie, ale zamiast mnie zmobilizować do dalszego czytania to tylko liczyłam kiedy to się w końcu skończy.
I trzeba dodać, że na początku nie wiadomo o co w ogóle chodzi.
Jakieś mecze, młody Marek, brak Agaty.
Może człowiek się pogubić w zrozumieniu zamierzeń autora.
Końcówka się obroniła, ale myślę, że jakby była kompozycja klamrowa to opowiadanie stałoby się bardziej zrozumiałe.
PS.
1. Na swoją obronę powiem tylko tyle, że jak zaczynam coś czytać to czytam całość nawet jeżeli mi się nie podoba. Daję szanse dziełu. Bardzo często tak jest, nawet i w tym przypadku, że znajdzie się jakiś punkt, który nam się spodoba. Piszę to, bo zapewne zaraz znajdą się obrońcy twierdzący, że "jeżeli mi się nie podoba to po co czytam".
2. Styl, ortografia, język i opisy są na wielki plus.
Pozdrawiam
Po primo : Jak zabiera się do czytania to czyta się nie patrząc na autora ale na treść. W Twoim wypadku wygląda to jak misja hejcenia tejże osoby nieważne co napisała, ale skoro to ona to napewno nie można czytać tego z przyjemnością i trzeba szukać błędów za które autora można skarcić.
UsuńPo secundo: Oceniasz to tak jakbyś była polonistką w podstawówce po rozwodzie i sporo +60. To jest jej praca i skoro ona uważa że jest to ok i można to dać ludziom do czytania.
Po tertio : Piszesz tak jakby ktoś kazał Tobie to czytać. Ja naprawdę rozumiem że ty być może chcesz dać parę rad autorce ale to tak czy siak od niej samej będzie zależało czy zastosuje kompozycję klamrową czy kompozycją szkatułkową.
Po quarto: Nie rozumiem pewnego faktu. Najpierw piszesz, że ci się nie podoba itp. itd. Potem się przed tym bronisz. To oznacza, iż pierwszą część komentarza pisałaś pod wpływem czegoś czy może nie byłaś wtedy świadoma ? (Nie mam zamiaru obrażać lecz zwrócić uwagę na niejasnosć)
Skoro napisałaś coś to dlaczego teraz się przed tym bronisz. A nie łatwiej byłoby nie pisać tego zaoszczędzić tej energii i sprawdzić czy nie przyszedł do ciebie jakiś e-mail ?
Kończąc już polecam Tobie uważną lekturę tego otóż przysłowia "Źdźbło w oku bliźniego widzisz, a belki w swoim nie dostrzegasz"
Dziękuję Dobranoc
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńPozwól, że się odniosę do twojego komentarza:
Usuń1. Ten punkt napisałaś/łeś w kontekście tego zdania: "Może człowiek się pogubić w zrozumieniu zamierzeń autora."? Jeżeli tak to chyba nie mamy o czym rozmawiać.
2. Dziękuję za opinię polonistki, mają one coś w sobie nawet te po 60.
3. Może odpiszę autorka, i nie będzie potrzebowała adwokata.
4. To, że Ty tego nie rozumiesz to już nie mój problem.
PS. Nie bronię się. Wyrażam swoje zdanie, dostrzegając plusy i minusy.
Piękne przysłowie.
Pozdrawiam cieplutko.