Zapraszam na #WhołdziePoetom – tym razem poświęconemu poecie, eseiście i prozaikowi – przed Wami... Jan Balaban!
Nie spodoba Wam się. Nie oczekuję tego. Będzie Was gryzło i nic nie będzie się zgadzało. Przestaniecie czytać w połowie a w komentarzu postanowicie mnie obsmarować, bo, to nie jest to, czego oczekiwaliście. To prawdopodobnie najtrudniejszy mój tekst, najcięższy, cieszę się, że udało mi się go zrzucić. A wierzcie - nie było łatwo. I nie, nie będzie kontynuacji.
Specjalna dedykacja dla Augusty - ona już dobrze wie za co. I trochę to w przeprosiny.
M.
Telefon.
Kiedy zadzwonił telefon, Marek nie spał. Leżał po ciemku i patrzył w sufit, jak to się zdarza ludziom, którzy już na nic nie mają siły. Zdołał jeszcze zrobić małemu kolację, wykąpać go, położyć do łóżka i poczytać kilka krótkich bajek. Mógłby czytać dalej, ale mały zasnął, nie pozostawało mu, więc nic innego jak zamilknąć, iść do sypialni i leżeć tam niczym ścięte drzewo.
Wlepiał zmęczone oczy w ciemny sufit i coraz mniej poznawał siebie. Nie znał siebie takim. Zimne ciało i spocone stopy. Był wściekły na te wszystkie swoje miłości, jedną i drugą najchętniej posłałby do diabła. Najchętniej żyłby sam ze SWOIM dzieckiem gdzieś bardzo daleko. Odwrócił się i schował twarz w poduszkę, oddychał płytko jak ten największy na świecie tchórz, który wraca na kolanach w miejsce, z którego musiał odejść niekoniecznie ze swojej winy. Obraca się jak kurczak na rożnie na łóżku, które skrzypi pod nim tak, jak całe lata nie skrzypiało pod kochającymi się ludźmi.
Kochającymi się. Poczuł się, jakby uderzyła go pięścią w brzuch. Zresztą przecież to zrobiła. Nie minął nawet tydzień. Najpierw kłócili się przez parę godzin, a potem jego żona, Agata, rzuciła się na niego. Nie potrafił się bronić, nawet nie chciał. Tylko żadnej przemocy, powtarzał sobie, tylko żadnej przemocy, której potem będzie mogła użyć przeciw niemu w sądzie. Kiedy będzie już sprawa w sądzie, tym stronniczym, rozwodowym, gdzie trzykrotnie rozwiedziona sędzina pozbawi go prawa do posiadania wszystkiego – domu, dziecka, wszystkiego. Chociaż.. Niektóre prawa może mu pozostaną, jeśli nie dopuści się przemocy.
Nie możesz złapać jej za ręce, kiedy rzuca się z nimi na Twoją twarz, bo uścisk zostawi na nich ślady, nie możesz nastawić sobie ręki, kiedy chce Cię spoliczkować, bo mogłaby sobie zwichnąć nadgarstek. Nie możesz jej odepchnąć, kiedy pcha się na Ciebie, oddycha Ci w twarz i pyta: - Jak to z nią robisz? Tak? Czy tak? I dotyka Cię niemal miłośnie, na pewno jednak nie miłosiernie. Nie możesz jej odepchną, nie możesz odda, bo mogłaby upaść, uderzy się w głowę, mogłaby umrze, gdybyś dał jej w pysk, krzycząc: - A jak Ty to robisz z tym swoim? Kiedy pójdzie d sądu, tego jeszcze bardziej stronniczego, tego moralnego, możesz się tylko kulić w rogu, z głową wetkniętą między ramiona robić uniki, kiedy próbuje rozpiąć Ci koszulę, kiedy ostrymi palami łapie Cię za skórę, żebyś to zrobił, nie możesz jej tego zrobić, nie możesz jej zgwałcić, nie możesz zgwałcić siebie, możesz tylko głęboko oddycha i wstydzić się za całe swoje życie, wstydzić się za nią, za to co wyprawia. Za to co wyprawiamy.
Potem stała jak wyryta i patrzyła na niego, jakby nie wierzą własnym oczom. Nie mgła zrozumieć, że on, podczas całej tej szamotaniny dziarsko po omacku zakłada buty, kurtkę i szuka teczki, wpatrują się w czerwone plamy na jej twarzy i szyi i upewniają się, że wyskoczyły jej ze złości, że nie powstały za jego sprawą, nie dotknął jej.
- Ty tchórzu, gnoju… - częstowała g, kiedy przesuwał się jak jakaś dwuwymiarowa wycięta z papieru postać wzdłuż ściany w kierunku drzwi. – Jak chcesz to idź! Syknęła i uderzyła go swoją małą pięścią w brzuch. Miał tak napięte mięśnie, że nawet tego nie poczuł. – I nie wracaj! Drzwi mieszkania huknęły, a on zataczał się na klatce schodowej, zgrzany i zdyszany, jak po najgorszej bójce swojego życia.
Ale i tak wrócił. Musi wracać, dopóki sprawa się nie rozwiąże. Muszą razem przez to przejść, oddychać razem ciężkim powietrzem mieszkania, w którym dwoje ludzi, którzy stali się sobie obcy, miota się wokół łóżka swojego dziecka i haniebnie zwraca wszystko, co dali sobie przez tych kilka wspólnych lat. Komu zwracają? Nicości, z której kiedyś mozolnie to wydobywali? Oto właśnie iluzja, ta nasza pycha, przecież nie da się wydobyć niczego z nicości. Zwracamy to miłości. Miłości, która będzie istniała dalej, ale już bez nas.
Brzęczenie telefonu zerwało go z łóżka tak gwałtownie, że w ułamku sekundy, w którym był jeszcze w stanie coś pomyśleć, wydało mu się, że wyskoczył z łóżka dokładnie przed tym dzwonkiem, który właśnie teraz w cichym mieszkaniu powtarza się tak brutalnie i niemiłosiernie, jakby ktoś nie wiedział, że wystarczy zadzwoni tylko raz. Jakby ktoś nie wiedział, że przecież i tak nie mogę zasnąć.
Podniósł słuchawkę. Po drugiej stronie cisza. Potem dźwięk jakby ktoś smarkał, a potem głos Agaty:
- Marek? – powiedziała płaczliwym głosem do słuchawki – Gdzie jesteś?
- Jak to gdzie, w domu – odburknął. Nie miał zamiaru być miły, nie, kiedy ona była tam z NIM. ‘Bądź twardy’ powtarzał sobie w myślach, chociaż najchętniej natychmiast by do niej pojechał, scałował wszelkie łzy i już nigdy nie wypuścił z rąk. Wiedział, że po prostu nie może. Ona nie była już jego, mimo złotych krążków na palcach, mimo przysięgi, którą w przypływie szaleństwa oboje złożyli przed Bogiem, w którego oboje powątpiewali, mimo jeszcze nie tak dawnych szaleństw do rana, mimo śniadania, które zawsze zostawiali, gdy jedno musiało wyjść wcześniej, mimo wielu wieczorów z winem, kiedy czule przytuleni milczeli, czując jedynie swoją obecność. Mimo tego, że nosiła jego nazwisko, ona już nie była jego. Już nie.
- Marek… Możesz przyjechać? – zapytała przez łzy. Nie obchodziło jej to, jak żałośnie musi teraz dla niego to brzmieć. Przecież jeszcze przed chwilą była tu z innym mężczyzną a teraz… Nie mogła, nie chciała, ale nikt jak on nie potrafił jej pomóc w tamtym momencie.
- Nie rozumiem. ON nie może Cię odwieźć tak, jak robił to przez ostatni miesiąc? – powiedział wkładając w to krótkie zdanie tyle jadu, ile tylko mógł. Nie miał zamiaru udawać przed nią, że wszystko jest w porządku. Ale kiedy usłyszał wybuch jej płaczu, poczuł, że coś jest nie tak.
- Proszę Cię, przyjedź – wyjąkała między spazmami płaczu. Po drugiej stronie miasta Marek zamarł. Agata nigdy nie prosiła. Przez te cudowne 2 lata, kiedy każdy dzień spędzali razem, kiedy decydowali się na mieszkanie a potem, kiedy podstępem zaciągnął ją przed ołtarz, kiedy godził się z Robertem – nigdy go o nic nie prosiła.
- Gdzie? Co się stało?
- Nie wiem.
- To ja nie wiem, nie wiem nawet, gdzie jesteś. Mówiłaś przecież, że wrócisz rano.
- Przyjedź tu natychmiast – Agata trwała przy swoim.
- Gdzie tu?
- Do mnie, do kancelarii.
- Teraz? Wiesz, która jest godzina?
- Nie wiem! – jęknęła
- Coś się stało?
- Tak, stało się.
- Wszystko w porządku?
- Nie, nie w porządku!
- To zostań tam, gdzie jesteś, a ten… ten tam z Tobą jest?
- Nie pytaj i przyjedź.
- No dobrze, ale nie wygłupiaj się, nic nie rób, przyjadę.
Marek się ubierał. Miał mieszane uczucia. Idzie gdzieś z innym facetem, jak wielka pani rzuca w drzwiach: - Zajmij się rodziną – a teraz mi tu smarka do telefonu.
Brał klucze, kurtkę, prawo jazdy. Mogę iść w koszulce ‘Dębski 10’? A co to za różnica, zapiął zamek pod szyję, rzucił okiem na synka i wyszedł z domu.
Żona jest gdzieś sama. Tego jeszcze brakowało. A co, jeśli ten facet jej coś zrobił, albo ona jemu? Agata bywa zdolna do wielu rzeczy.
Cholera, co ja wyprawiam, myślał, wkładając kluczyk do stacyjki, co to ja jestem jakiś idiota, książę? Ale myśląc to, pędził już ulicami w kierunku kancelarii. Bał się, że oś sobie zrobi. Znał ją, szaloną, namiętną dziewczynę, która zawsze najpierw robi a potem myśli. Spłynęła na niego fala czułości. Wspominał, jak się w niej zakochał. Jak jej sylwetka migotała za mlecznobiałymi drzwiami,. Jak całkiem mu odbijało na samą myśl o niej. O ich tajnym mieszkaniu, które wynajęli u tej baby, która tak z nich zdzierała, u tej starej stręczycielki, która z miną, że dobrze wie, co tam robią. Razem szliśmy do ołtarza, chociaż mogliśmy sobie to odpuścić. Ale to nie bylibyśmy my, my na całego, przed Bogiem i przed ludźmi. Najchętniej przed całym wszechświatem jak Tezeusz i Ariadna – gwiazdozbiory na niebie.
Kiedy podjeżdżał pod tak doskonale sobie znany budynek, w samochodzie, który stał zaparkowany przy chodniku, zapaliły się reflektory, a gdy Dębski się zatrzymał, samochód ruszył i pojechał gdzieś w ciemność. Marek wysiadł z wozu, odprowadzając go wzrokiem.
Otworzył główne drzwi. Ciągle jeszcze miał przy swoich kluczach, klucze do starej kancelarii, kiedyś, jeszcze niedawno, to było także i jego biuro. Teraz jeszcze mu wypada. Zatrzymał się przed drzwiami. Nie było mu do śmiechu. Nie rozbawiła go gorzko-zabawna przecież myśl, że teraz już wie, dlaczego przy remoncie, w pierwszej kolejności musieli do jej biura kupić kanapę. Światło na korytarzy automatycznie zgasło. Marek go nie zapalił. Próbował włożyć klucz do dziurki. Coś tam było. Zapewne klucz Agaty. Zapukał. W środku coś się poruszyło. Szła w stronę drzwi. Jej stopy dziwnie plaskały po podłodze. Zapukał jeszcze raz.
- Karol, to Ty? – odezwał się złamany płaczem głos.
- To ja – odpowiedział Marek.
Jej rozczarowanie było odczuwalne nawet przez drzwi.
- Dzwoniłaś, więc przyjechałem.
- A on… już… on już pojechał?
- Chyba tak, ktoś przed chwilą odjeżdżał.
Marek dokładnie widział, jak Agata opiera się plecami o drzwi i nie wie, co począć. Nagle też poczuł się bezradny, tak winny i bezradny.
- Agata.
- No?
- Otwórz.
Ani drgnęła.
- Otwórz, pojedziemy do domu.
- Ale ja nie wiem, co robić. Nie wiem. On pojechał, zostawił mnie, i co mam robić? Nie mogę przecież iść teraz z Tobą, Marek.
- Możesz. Możesz przecież jechać d domu.
- Ale on mnie tu zostawił, i teraz nie mogę iść do domu. Nie mogę przecież iść do domu. Dajcie mi spokój! Dajcie mi wszyscy spokój! – krzyknęła, a Marek usłyszał jak plaskające kroki się oddalają.
Łatwo nie pójdzie, pomyślał. Usiadł na kanapie i nalał sobie szklaneczkę whisky, jak wyrzucony z domu małżonek. Podejść do drzwi i podnieść pięść do zdecydowanego uderzenia, nie miał na to siły. Wolał zostać w chwiejnym bezpieczeństwie pozycji siedzącej.
Uderzenia okazały się niepotrzebne. Po chwili drzwi się otworzyły i wyszła z nich Agata, jak cień, w płaszczu, z torebką w ręku.
- Cześć – powiedział niemal szeptem.
- Marek… Ty tu na mnie czekasz? – zrobiła w jego stronę jeden chwiejny krok i upadła mu w objęcia.
Zawisła na nim jak płaszcz na wieszaku.
- Zupełnie się zgubiłam, rozumiesz, zupełnie się zgubiłam – szeptała, kiedy podtrzymywał ją w drodze na dół.
- Oboje się zgubiliśmy – powiedział półgłosem, kiedy sadzał ją w aucie – ale to nie znaczy, że musimy z tego powodu wariować.
Przycisnęła chusteczkę do oczu i milczała. Ruszyli w stronę nocy.
- Nie wiem, co mam robić, co zrobię, co ze mną będzie. Nie chcę, nie chcę… - mazała się, aż w końcu zasnęła skulona na siedzeniu.
Marek jeździł po ulicach, nie jechał w stronę domu. Mieli właściwie dużo czasu. Wyjechał na obwodnicę i objeżdżał miast wielokilometrowym łukiem. Specjalnie jechał naokoło, przez dzielnice peryferyjne i przyległe wioski, gdzie w chałupach światło nie paliło się w ani jedynym oknie. Chciał zapamiętać tę chwilę, przejeździć tak całą noc, bo rano, rano już wszystko będzie inaczej.
Brak mi słów ! Jestem po prostu zazkoczona i to bardzo pozytywnie :D krytyka według mnie ci nie grozi no chyba że nie będziesz tego chciała kontynuować . To opo jest naprawdę cudowne takie inne <3 zastanów się dobrze nad tym aby kontynuować
OdpowiedzUsuńJestem bardzo ciekawa jak to pociągniesz dalej! Mam tylko jedno pytanie- ile tak właściwie lat ma syn Marka? Musi on go sam kąpać, a jednocześnie nie boi się go późnie zostawić samego, gdy jedzie z Agatą najbardziej okrężną drogą spędzając na tym dużo czasu? No nic, czekam na ciąg dalszy :)
OdpowiedzUsuńTo jest opowiadanie Jana Balabana pt. Edyta ze zbioru Wakacje /Możliwe, że obchodzimy. Zmienione zostały tylko imiona i tytuł. To teraz takie coś nazywa się hołd? Bo trochę nie rozumiemy... Czy otrzymała Pani zgodę wydawcy na publikację tego opowiadania na swoim blogu?
OdpowiedzUsuń