poniedziałek, 21 lipca 2014

"Uciec stąd" - prolog

Uwaga: Na wstępie muszę Wam coś powiedzieć. Leszkowelove przeszło metamorfozę, w zasadzie nie ma już Leszkowelove, co Mycha, Pinkacz, Daisy i Dream mogą potwierdzić. Od teraz jest tylko asiek6169, nie jarająca się serialem tyle co Wy, wybaczcie, tak wyszło, ale tak jest lepiej. Jednak za fajnie mi się dawniej pisało, dzięki temu wyrabiałam sobie chwalony w szkole styl i teraz, gdy nie mam co robić trochę za tym tęsknię. Siadłam na szafce na balkonie i naszła mnie wena na takie cuś. Nie ma to nic wspólnego z PA. Może ewentualnie imiona, bo o kimś pisać trzeba a przynajmniej już widzę w głowie pisząc te słowa jak postacie wyglądają. Drugie primo: wszystkie będą jednopartówkami.

„Uciec stąd”

Prolog

„Ta chwila przemija
Za krótko może trwać
Odpowiedź - czy warto o nią grać
Uciec stąd
Zamknąć oczy
Ujrzeć to
Widzieć to
Poczuć to”

Siedzę na balkonie i patrzę przed siebie. Patrzę i myślę. Patrzę na liście drzew poruszane na letnim wietrze, na samochody, stojące w rzędzie. Patrzę na okna bloku naprzeciwko – jedne zamknięte, drugie otwarte, i na tą lampę, co rzuca wiązkę światła zza gałęzi. Wszystko jest takie równe, poukładane, tak bardzo na swoim miejscu. Z jednej strony mogłabym tak siedzieć i siedzieć, i choć znam ten widok na pamięć, patrzeć gdzieś w punkt wiadomy tylko mi, przed siebie. Patrzeć i myśleć. A z drugiej strony widok ten jest tak nudny, obrzydza mnie już monotonia tego widoku. Mam  ochotę wstać i skoczyć. Na ziemię, na trawę zieloną i biec, biec przed siebie, donikąd chociaż raz. Dlaczego tego nie robię? Przecież to tylko jedno piętro…. Ale nie, jakaś siła karze mi siedzieć na miejscu, kołysze mnie wraz z szumem drzew. Opieram  głowę o zimną, białą ścianę. Słyszę ostatni przejeżdżający tramwaj i chyba karetkę na sygnale. Zamykam oczy, nie czuje już nic…. I nagle znów patrzę przed, siebie, tyle że…..

wtorek, 15 lipca 2014

"I know you" cz.17

Wymęczona trochę ta siedemnastka, ale jest kilka fragmentów z których jestem zadowolona, miałam napisać to dłuższym niż obecnie jest, ale wciągnięta przez "Żonę idealną" zapomniałam o bożym świecie i dopiero około drugiej przysiadałam do opowiadania. Także, literówki, błędy językowe, interpunkcyjne i ortograficzne musicie mi wybaczyć, ale po prostu zmęczenie daje się we znaki i każda literka mi się już zlewa. Muszę przyznać, że zdecydowanie najwięcej weny mam kiedy siadam na parapecie w nocy i zakładam słuchawki. A gdy tylko słońce ukazuje się na horyzoncie pan wena kica sobie na śniadanie i wychodzi potem kali jeść kali pic. Także kończąc ten nudny wstęp, żegnam się z tym opowiadaniem do września. Stawiam pieczątkę "jeszcze tu wrócę". Może uda mi się nasmarować osiemnastkę, ale to jest raczej niemożliwe. To chyba tyle chciałam powiedzieć. Arrivederci, Auf Wiedersehen, Adios, Au Revoir, Goodbye , Do widzenia.
Pinky
________________

"I know you" cz. 17

Ból. Musisz go pokonać, bo nie da się go ominąć. Czasami wystarczy przeczekać, ale nigdy nie wolno uciekać - prędzej czy później i tak to do nas wraca. Wszystko co złe do nas wraca szybciej niż to przewidzimy. Najczęściej wtedy kiedy, staramy się być szczęśliwi. Im bardziej pragniemy własnego szczęścia, tym szczęście staje nam się odległe i na naszym polu pojawiają się nowe miny, z którymi musimy się uporać. Gdy wszystkie przeszkody na naszej drodze zostają pokonane i czujemy, że jest bezpiecznie pojawiają się kolejne przeszkody - i tak w kółko. Z tego złożone jest ludzkie życie z ciągłych komplikacji, które przyprawiamy sobie na własne życzenie. Bo nie potrafimy powiedzieć o kilka słów mniej, bo nie potrafimy być szczerymi i nie potrafimy zaufać. A zaufanie to główny fundament budowania jakichkolwiek relacji. Bez tego ani rusz. Największym paradoksem jaki może nam się w życiu przytrafić, jest moment kiedy czujemy się samotni i potrzebujemy bliskości drugiej osoby, jednak jak na złość nie możemy tego otrzymać i dobijającym widokiem dla takiej samotnej osoby są szczęśliwe pary mijające ją na chodniku. Tak to bywa w tym życiu. Kiedy musimy pokonywać stromy szczyt inni z niego właśnie schodzą i cieszą się efektem jaki osiągnęli. Ja jestem w drodze na właśnie taki szczyt. Mam przed sobą strome zbocza i wiele innych przeszkód, które w drodze do szczęścia są koniecznym elementem. Zegarek wskazywał trzecią w nocy, po Marku nie było ani śladu. Nawet zniknął jego samochód z podjazdu. Po prostu odpuścił. W końcu tego chciałam. Chciałam samotności, chciałam by odszedł.

Przekręciłam zamki w drzwiach i nim zdążyłam otworzyć drzwi wszedł do mieszkania. Stałam ze spuszczoną głową, nie chciałam mu spojrzeć w oczy - a może po prostu nie potrafiłam?
- Czemu to robisz? - zapytał zbliżając się do mnie - Czemu wyjeżdżasz? 
- Tak będzie lepiej - odpowiedziałam mu łamiącym się głosem.
- Lepiej dla kogo? Agata.. - gdy chciał dotknąć mojego policzka odsunęłam głowę, a on wycofał dłoń. Chciałam poczuć jego dotyk, ale wiedziałam, że muszę być silna, że nie mogę mu się poddać - ..nie rób tego.
- To już postanowione i lepiej będzie jeśli wyjdziesz - spojrzałam na jego twarz, jednak nie patrzałam mu prosto w oczy. Nie byłam w stanie powiedzieć mu tego wszystkiego patrząc w oczy. Nie potrafiłabym stać bezczynnie widząc jak jego tęczówki gasną. Unikałam jego spojrzenia wiedząc, że wystarczy jeden moment i przepadnę. Wpadnę w jego objęcia i już nigdy nie będę chciała się z nich wydostać. A na tym nie polegał mój plan. Musiałam być silna. Silna by przetrwać. 
- Tego naprawdę chcesz?
- Tego chcę - rzekłam pewnie.
- W takim razie żegnaj.. - rzucił przelotne spojrzenie i minął mnie ocierając koniuszkiem palca zewnętrzną część mojej dłoni. Przymknęłam powieki, a w brzuchu wybuchł kumulujący się wulkan. Chciałam płakać i krzyczeć. Nie sądziłam, że organizm człowieka tak bardzo może tęsknić za dotykiem drugiej osoby. Ale nie byle jakiej osoby, a osoby która jest całym światem. Odwróciłam się z ledwością powstrzymując łzy. Spojrzał na mnie ostatni raz wyciągając z kieszeni pogiętą białą kopertę.
- To dla ciebie. Może trochę za późno.. - zacisnął dłoń na kopercie, tak jakby właśnie walczył sam ze sobą z tym czy aby na pewno mi ją dać. Wcisnął papier do mojej dłoni i rzuciwszy krótkie - ..przepraszam - opuścił piętro. Przyjrzałam się kilkakrotnie pogniecionej kopercie. Chciałam otworzyć ją stojąc w progu drzwi, ale podświadomość kazała jeszcze poczekać. Wcisnęłam więc kopertę do wiszącej marynarki w korytarzu i zamknęłam drzwi. 

Kolejna deszczowa noc. W ostatnim czasie pogoda była zbyt ponura. Stawałam się jeszcze bardziej przygnębiona i przybita. Strumienie deszczówki spływały po moim oknie równymi ścieżkami. Okno. Dlaczego większość ludzi właśnie duma przy oknach? Czyżby były magiczną bramą między dobrem a złem? Są psychiczną podporą dla naszego organizmu i pomagają nam dokonywać słusznych wyborów? Czy po prostu ludzie bardziej dostrzegają to co niedostrzegalne, patrząc właśnie przez szklaną bramę, która oddziela monotonne życie w czterech ścianach, od tego tętniącego życiem na dole? Odwieczna zagadka większości z nas. Opadłam na łóżko, potrzebowałam snu. Chciałam zasnąć i obudzić się siedząca już na lotnisku. Czułam zmęczenie fizyczne i psychiczne, ale co z tego, że powieki stawały się cięższe, jak mimo to nawet nie mogłam odpłynąć w krainę Morfeusza. Irytujący dźwięk przeskakującej wskazówki w drażniącej ciszy mieszkania nie pozwalał mi zasnąć.

***

Piątek

Siedząc na lotnisku do ostatnich chwil zastanawiałam się czy aby na pewno dobrze robię. Miałam moralny dyskomfort.Popijając przyniesioną przez Przemka kawę przyglądałam się pędzącym na odprawę ludziom. Krzyczącym rodzicom na swoje dzieci i kłócącym się małżeństwom o to, że czegoś nie zabrali. Do wylotu pozostała jeszcze godzina. Najdłuższa godzina w moim życiu. Jedna godzina może zmienić wszystko na zawsze. Godzina może uratować życie. Godzina może zmienić twoje życie. Czasami godzina to prezent, który sobie dajemy. Dla niektórych godzina prawie nic nie znaczy. Dla innych godzina ma olbrzymie znaczenie. Ale ostatecznie to nadal tylko godzina. Jedna z wielu, które jeszcze nadejdą. 60 minut. 3600 sekund… To wszystko. Potem wszystko zaczyna się od nowa. Mrok otulał Warszawę. Telefon milczał. Brak jakichkolwiek wiadomości od dwóch dni od Bartka, Doroty a nawet Marka. Tak jakby przestali istnieć, tak jakby byli tylko i wyłącznie wytworem mojej wyobraźni - wyimaginowanymi przyjaciółmi, ale przecież żyją, oddychają i są. Tylko po prostu zapomnieli? Są źli? A może poczuli ulgę, że się wreszcie uwolnili ode mnie. Każda kolejna myśl zaprzeczała poprzedniej i takim oto sposobem siedziałam w samolocie oparta o szybę z pulsującym bólem głowy. Przymknęłam na chwilę oczy i ukazał mi się obrazek prawdziwego zrozumienia, którego będę oczekiwać właśnie od przyjaciół.

Dzieliły mnie już minuty od podejścia do bramki. Przemek położył dłoń na moim ramieniu i uśmiechnął się. Oddał mi mój bagaż podręczny i staliśmy w milczeniu. Oddech za oddechem. Dreszcz za dreszczem. To teraz. Odpowiedni moment na pożegnanie.
- Myślę, że postępujesz słusznie - chwycił moją dłoń - nie dał bym ci tego, co on może ci dać. Nie dam ci szczęścia.
- Nie jesteś zły?
- Nie. Cieszę się twoim szczęściem. Widząc twoje szczęście nic więcej już nie potrzebuje - otarł spływającą po moim policzku łzę - nie płacz. Przecież nie rozstajemy się na zawsze. Możesz przylecieć do mnie kiedy tylko będziesz chciała, ale mam wrażenie, że nie będziesz potrzebowała ucieczki. No chyba, że prosto w jego ramiona - pierwszy raz od wyjazdu z Gdańska na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Prawdziwy szczery uśmiech. Uderzyłam go w tors, a on bez słowa przytulił mnie. To było jedno z najsmutniejszych pożegnań jakie miałam okazje przeżyć. Mimo, że wybrałam innego czułam coś do niego. Sympatie i nieumierająca przyjaźń. Był dla mnie ważny w życiu. - rozumiem twój wybór.
- Życzę ci abyś i ty odnalazł swoje szczęście - musnęłam jego usta. Po raz ostatni złożyłam na jego ustach pocałunek. Nie był to pocałunek miłości. Był on pocałunkiem pożegnalnym. 
- Idź już bo ci samolot odleci - ucałował czubek czoła i pozostawił mnie przy bramce znikając w tłumie. 

Samolot ruszył a ja wciąż oparta o szybę wspominałam, kolejne pożegnanie. Kolejne łzy wylane przy pożegnaniu i kłótni. Kolejne wstrzymane oddechy i kolejne przyśpieszone tętna. Wspomnieniami wróciłam do spotkania z Łukaszem. Nie rozumiałam jego postępowania, ale byłam mu wdzięczna z jednej strony, bo nie umiałabym chyba powiedzieć o tym sama Markowi. Stchórzyłabym i zaszyłabym się w mieszkaniu nawet z niego nie wychodząc.

Ciągnął walizkę idąc tuż przy moim ramieniu. Milczeliśmy. Atmosfera była coraz bardziej napięta między nami. Idący tuż przy moim drugim ramieniu Przemek nie pomagał nam w załagodzeniu tej atmosfery. 
- Weźmiesz walizki? Chciałabym zamienić kilka słów z Łukaszem - spojrzałam na Przemka. Skinął tylko głową i zabrał walizki. Odwróciłam się twarzą do przyjaciela, który nerwowo strzelał kostkami. Co powodowało, że przechodziły mnie nieprzyjemne dreszcze.
- No dobra, jeżeli chcesz mnie zabić to zrób to teraz, ale oszczędź mi tego wzroku.
- Łukasz dlaczego? - zapytałam wplątując dłonie we włosy - wiesz jak było mi ciężko powiedzieć, żeby wyszedł?
- Agata, robisz błąd. Wiem, że miałem zaakceptować każdą twoją decyzje, wiem bardzo dobrze o tym wiem, ale nie chcę patrzeć jak wykonujesz największy życiowy błąd. Nie chcę byś straciła taką okazje. Wiedziałem, że mu nie powiesz. Miałem nadzieje, że chociaż jemu się uda ciebie namówić byś jednak została. 
- To był chwyt poniżej pasa. Wykorzystałeś mój słaby punkt. 
- Wiem przepraszam. - położył dłoń na moim przedramieniu -  Przemek jest naprawdę w porządku, ale jeśli masz szanse aby odzyskać Marka, to walcz o niego. 
- Wszystko spieprzyłeś! Cały plan! 
- Myślisz, że gdyby mu nie zależało przyjechałby do ciebie? - kontynuował - zaraz, zaraz jaki znowu plan?
- Nie ważne. Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie. A teraz przepraszam, ale muszę już iść.
- Nie pożegnasz się nawet ze mną? Aż tak zalazłem ci za skórę? - przytuliłam go najmocniej jak potrafiłam. Z oczu mimowolnie spływały łzy. Nie wiedziałam, co jest tego powodem ani dlaczego akurat tak bardzo stałam się wrażliwa na otaczających mnie ludzi. 
- Proszę cię tylko nie rób tego nigdy więcej - spojrzałam w jego oczy. 
- Nie obiecuje. Muszę pilnować, żebyś nie robiła głupstw. 
- Dziękuje.. - ucałowałam jego policzek i ocierają wierzchem dłoni łzy przyśpieszonym krokiem doszłam do Przemka. 

Każdy człowiek ma cień. A jedynym sposobem, żeby pozbyć się cienia, to zgasić światła, przestać uciekać przed ciemnością i zmierzyć się ze swoim strachem. Znałam bardzo dobrze ganek przed którym stałam, wystarczyło tylko unieść zaciśniętą dłoń i kilkakrotnie uderzyć we wrota, do ciepłego i dawno nie odwiedzanego domu. Wystarczyła sekunda by drżąca dłoń mieszkańcom domu dała sygnał, że ktoś stoi po drugiej stronie drzwi. Światło na ganku się zapaliło, a w drzwiach ukazał się trochę starszy - niż ostatnim razem gdy tu byłam - mężczyzna. Przywitał mnie uśmiechem i najbardziej ciepłym objęciem jakie w całym moim życiu otrzymałam. Tęskniłam za nim i tęskniłam za odrobiną czułości. Nie ważne czy ojcowskiej czy miłosnej - po prostu czułości.
- Córcia mogłaś zadzwonić przygotowałbym jakąś kolacje - powiedział krzątający się po kuchni Andrzej.
- Nie jestem głodna - rzuciłam torbę przy ścianie i usiadłam na krześle przyglądając się wyświetlaczowi. Żadnych zmian. Wciąż brak jakichkolwiek wiadomości. Pustka w telefonie. Pustka w głowie. Pustka w sercu.
- Coś się stało? - zapytał zmartwiony ojciec przyglądając się dłuższą chwilę mojej osobie - jesteś jakaś nieobecna.
- Wydaje mi się, że potrzebuje rozmowy - odrzekłam zerkając zeszklonymi oczami w kierunku ojca. Znalazł się przy mnie w kilka sekund. Pieprzyłam to, że nigdy przy nim nie płakałam. To, że o niczym mu nie mówiłam. Potrzebowałam rozmowy i to właśnie z nim. Pieprzyłam dawne życie. Zmieniłam się w delikatną i narażoną na zranienie kobietę. Zawsze taka byłam, ale ukrywałam to pod tysiącem betonowych warstw, których pozbył się właśnie Marek.
- W takim razie zamieniam się w słuch - usiadł tuż obok mnie. Opowiedziałam, krok po kroku wszystko co się działo w moim życiu. O pojawieniu się Marka, o Przemku o kłótni z Dorotą.
- Wiedziałam już następnego ranka, że mimo wszystko nie potrafię od tak wyjechać i zostawić Ciebie, przyjaciół i..
- Marka? - zapytał. Próbowałam wyczytać z jego twarzy jaki ma do niego stosunek po tym wszystkim co między nami zaszło. Jednak jego twarz była bez wyrazu. Nie było na niej żadnej emocji która mogłaby mnie choć trochę poprowadzić do jego odczuć.
-..i Marka. Na lotnisku długo myślałam, czy aby na pewno robię dobrze przyjeżdżając tutaj. Ale musiałam wiedzieć, co ty o tym sądzisz?
- Córcia to jest twoje życie, nigdy nie przestałem lubić Marka, ale nie ukrywam, że mam do niego uraz po tym co zrobił. Jednak mogę wybaczyć mu i to. Skoro przyszedł błagać cię o to byś została. Musi my zależeć. - i pojawił się uśmiech na jego twarzy. On wystarczył bym już wiedziała.
- Dziękuje - uśmiechnęłam się mimowolnie - wiesz co napiłabym się chyba herbaty.
- Już robię - oparłam się o krzesło a dłonie wsunęłam do kieszeni marynarki. Pod palcami wyczułam papier i wtedy mnie olśniło. Koperta od Marka. Wyciągnęłam pognieciony papier i spojrzałam raz jeszcze na stojącego przy kuchence ojca.
- Wiesz, co? Jednak nie rób mi herbaty idę do siebie, jestem padnięta - wstałam z krzesełka zaciskając w dłoni papier - raz jeszcze dziękuje i dobranoc.
- Dobranoc. - zabrałam torbę i udałam się z bagażem do pokoju. Rozsiadłam się na łóżku i zapaliłam stojąca na biurku lampkę. Odgięłam wyciągnięty z koperty papier i zaczęłam czytać.

"Wydawać by się mogło, że list to trochę oznaka tchórzostwa, bo ludzie zapisują swoje uczucia na białej kartce w środku nocy, zamiast powiedzieć to prosto w twarz - a daleko przecież nie mam. Wystarczy kilka kroków na korytarzu i stoję już przy twoich drzwiach. Nie jeden raz nocą podchodziłem do twoich drzwi z zamiarem przełamania się i wyznania co leży mi na sercu. Jednak za każdym razem, gdy moja dłoń zbliżała się niebezpiecznie blisko drzwi, uciekałem. Byłem tchórzem, jestem tchórzem i nim zostanę, ale chciałbym abyś wiedziała, że największym darem jaki mi się trafił było ponowne spotkanie Ciebie. Uświadomiłem sobie, że pozwoliłem aniołowi odejść z mojego życia. Bo zawsze byłaś i będziesz moim aniołem. O niebiańskiej twarzy, o oczach koloru nieba i uśmiechem sprawiającym, że chcę się żyć. Chcę się żyć właśnie dla Ciebie. Myślałem, że pisanie listów jest dużo łatwiejsze, niż powiedzenie tego wszystkiego, ale gubię się w tym wszystkim co chcę powiedzieć. Zegarki wskazują godzinę trzecią a ja cierpię na bezsenność bo nie ma Ciebie przy mnie. Nie mogę zasnąć bo wciąż czuje smak twoich ust, zapach twojego ciała i dotyk twoich dłoni. Jestem nikim, kiedy nie ma Ciebie u mojego boku. Uwielbiam każda sekundę spędzoną w twoim towarzystwie, każde spojrzenie i każdy uśmiech w moim kierunku. Bo to właśnie w twoim uśmiechu i spojrzeniu się zakochałem. A co najśmieszniejsze w tym wszystkim jest - zakochałem się w nich po raz drugi. Nie to, że przestałem Cię kiedykolwiek kochać. Co to, to nie! Absolutnie, po prostu to uczucie zamurowane było tysiącem murów, które ty zburzyłaś jednym spojrzeniem i uśmiechem. Nie wiem czy to tak późna godzina, czy brak Ciebie przy mnie sprawia, że plącze się w tym co chcę powiedzieć, że powtarzam się bo chcę przekazać jak najszczersze uczucia do Ciebie. Przyjeżdżając tutaj miałem zamiar odzyskać mojego anioła. Wiedziałem, że będzie to trudne, ale ten moment na molo, rozwiał wszystkie wątpliwości związane z tym, czy ty tego też chcesz. Bałaś się, ja też się bałem. Wciąż się boję,że zrobię coś co sprawi, że znów odejdziesz. Co spowoduje, że nie będę miał dla kogo żyć. Los nie da mi już trzeciej szansy. Jeśli i tą zmarnuje stanę się wrakiem człowieka. Będę nikim bo Ciebie nie będzie. Serce mi się rozrywa na samo wyobrażenie takiej sytuacji. Nie mogę przywoływać takich wyobrażeń, muszę przywoływać te bardziej optymistyczne. Ale chyba najbardziej boję się tego, że Cię zranię, że znów odpuszczę i odejdę. Boję się, sam siebie. Chyba potrzebuje Ciebie by przestać się bać o następny dzień i o to co zrobię, a czego nie. Potrzebuje Ciebie by zmierzyć się ze strachem. Tylko tyle potrzebuje. Tylko Ciebie chcę.

M."

Spływające łzy na kartkę papieru i rozmazujące kolejne słowa. Czułam się jak coś we mnie pęka. Wszystko czego się bałam okazało się bezpodstawne, a moje wyobrażenia o tym, że może się udać okazały się trafne. Ostanie kilka dni utwierdziło mnie w przekonaniu, że to był najlepszy wybór jaki mogłam dokonać. Wybierając Marka, wybieram lepsze życie. Potrzebuje tylko czasu, by naprawić to co się zepsuło. Potrzebuje czasu, by udowodnić Markowi, że darze go tak samo silnym uczuciem jak on mnie. A on potrzebuje czasu, by mi wybaczyć moje zachowanie i wyjazd. Skrycie modle się o to by serce, które przekazał mi na kartce tego papieru wciąż biło jeszcze dla mnie. Modle się o to by mi wybaczył. 

poniedziałek, 14 lipca 2014

Opowiadanie Magdy - "Cząstki pomarańczy" cz.II



Witam witam!
Mam nadzieję, że Wam się spodoba a jeśli nie, nikt nie będzie miał oporów, żeby to napisać. Śmiało, nie bójcie się!
Przyznaję, że bardzo pobieżnie przejrzałam tekst w kwestiach stylowych bo chyba zmęczenie daje się we znaki.

Zapraszam do czytania i komentowania.
M.

Od małego wzorem była dla mnie ciocia, siostra mamy, która była adwokatem. Obowiązki domowe godziła z prowadzeniem domu i wychowywaniem trójki dzieci – 15 letniego Maksa, 12 letniej Ali i 5 letniego Antosia. Mama była starsza jedynie o 2 lata. Z daleko było widać ich podobieństwo do siebie. Takie same rysy twarzy, figura, wzrost… Różniły się kolorem oczu – mamy oczy były ciemne, brązowo-czarne a w oczach cioci odbijał się błękit nieba. Różnice było widać w charakterach. Kiedy u nich nocowałam zawsze dziwiło mnie, że ciocia pomimo tony akt, które podobnie jak mama, często przynosiła do domu, zawsze znajdowała czas, żeby przeczytać coś swoim dzieciom, pomóc im w lekcjach, dowiedzieć się jak było w szkole albo po prostu ucałować ich w czoło na dobranoc. Zazdrościłam im tego.
- Ciociu? – zapytałam niepewnie wchodząc do jej gabinetu z kominkiem. Ona oderwała się na chwilę od papierów, spojrzała na mnie dosyć nieprzytomnym wzrokiem i mówiąc: Tak, tak, już kończę, Piotrusiu, jeszcze tylko ta jedna apelacja. Roześmiałam się, w duchu wspominając słodko chrapiącego wujka kilka pokojów wcześniej. Dopiero mój cichy śmiech wyrwał ją na chwilę z krainy akt i kodeksów.
- Marysia! Co Ty tutaj robisz, nie możesz spać? – zapytała zaniepokojona. Skrzywiłam się lekko słysząc to zdrobnienie. Nigdy go nie lubiłam i jedynie z jej ust nie brzmiało jak ‘sierotka Marysia’, tylko jej pozwalałam tak do siebie mówić.
- Mogę Ci zadać pewne pytanie? – zapytałam, nie wiedząc czy mogę zabrać jej chwilę tak cennego dla niej czasu. Doskonale pamiętałam, jak mama nie lubiła, kiedy się jej przeszkadzało.
- Ależ oczywiście, słucham Cię – odparła ze zdziwieniem.
- Zawsze chciałaś być adwokatem?
- Nie, nie zawsze. – podeszła do okna i zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń. Po chwili znów kontynuowała: - Kiedyś, jeszcze w ogólniaku myślałam, że będę lekarką. Niestety, nie udało mi się dostać na medycynę. Wtedy przyszła do mnie Twoja mama i poradziła mi prawo. Zawsze lubiłam historię, nie najgorzej szło mi z polskiego… Nie byłam przekonana do tego kierunku. Po pierwszym roku miałam dosyć. Chciałam zaryzykować i jeszcze raz spróbować dostać się na Uniwersytet Medyczny. Wtedy znów przyszła Twoja mama i pokazała mi, że adwokat jest prawie tak, jak lekarz. Też pomaga często w bardzo trudnych sytuacjach z tą różnicą, że zawsze jest jakiś margines błędu – mogę złożyć apelację. A w pracy lekarza, na przykład podczas operacji? Jeden nie ostrożny ruch i…
 - ciocia uśmiechnęła się, jakby coś wspominając. – Tak, Twoja mama to zdecydowanie mądra kobieta. – odwróciła się w moją stronę i zaczęła mi się przyglądać. Widać było, że nad czymś się zastanawia. – Czy udało mi się odpowiedzieć na Twoje pytanie? Skąd Cię naszło na takie rozmowy, wszystko w porządku?
Powoli kiwnęłam głową i szepnęłam: 

- Tak, dziękuję.
- Teraz już rozumiesz dlaczego tak bardzo jestem wdzięczna Twojej matce?


Musiałam zrozumieć, przecież byłam już duża.
Wtedy też postanowiłam, że zostanę adwokatem.

Na studia dostałam się jako prymuska, laureatka olimpiady z języka polskiego, najwyższa średnia, ulubienica belfrów. Na początku było ciężko. Mimo, że przecież mieszkaliśmy niedaleko Warszawy, codziennie tam dojeżdżałam do szkoły to jednak mieszkanie samej w małej kawalerce było zupełnie innym doświadczeniem. Byłam przyzwyczajona do wieczornych rozmów przy herbacie z tatą, do długiego wylegiwania się na hamaku w ogrodzie i czytania książek z biblioteczki mamy. Teraz nagłe zderzenie się z rzeczywistością. Szybkie śniadanie, uczelnia, coś do przegryzienia na mieście, znowu uczelnia potem biblioteka, powrót do mieszkania i próby ogarnięcia go a na koniec przeglądanie notatek i książek do późna. Tak właśnie wyglądały moje dni. Wszystko zmieniło się kiedy podczas zajęć z prawa karnego dosiadł się do mnie wysoki blondyn o magnetycznych, stalowych oczach.
- Cześć, jestem Paweł i właśnie się tu przeniosłem z Gdańska, nikogo nie znam… Mogę się przysiąść? – zapytał nieco nieśmiało. A ja poczułam coś dziwnego. Nagłe ciepło rozchodzące się po moim ciele. I te oczy… Odpłynęłam na chwilę a on nie wiedząc co się dzieje pomachał mi przed oczami.
- Halo? Jesteś? Jeśli tak bardzo nie chcesz mnie widzieć to pójdę sobie gdzieś indziej… - posmutniał
- Nie nie nie, proszę siadaj! – zgarnęłam swoje rzeczy na drugą stronę ławki i uśmiechnęłam się nieśmiało.
- Dzięki! A wiesz, że… 
I tak zaczęła się nasza znajomość. Bardzo szybko zauroczył mnie swoim ujmującym spojrzeniem, poczuciem humoru jak i wyczuciem czasu. Zawsze wiedział kiedy potrzebuję by w ciszy z kimś posiedzieć a kiedy muszę się wygadać. Był tym pierwszym, który po prostu był. Sprawił, że poczułam się bezpiecznie a swoją małą kawalerkę wreszcie zaczęłam nazywać domem.

Obudziłam się nagle, wyrwana ze snu waleniem w drzwi. Spojrzałam na zegarek – trzecia w nocy. Kto mógł się dobijać o tej porze? Przekonana, że ktoś sobie robi żarty poszłam spać dalej. Jednak stukanie się powtórzyło a po chwili usłyszałam głos Pawła:
- Maria, proszę Cię otwórz. Wiem, że tam jesteś, proszę Cię!
Słysząc jego głos natychmiast zerwałam się z łóżka i pełna niepokoju pobiegłam w stronę drzwi.
- Paweł! Co się stało? Wchodź! – krzyknęłam zaniepokojona po otworzeniu drzwi, widząc ukochanego w takim stanie. Różnił się od mojego Pawła, tego, którego znałam na co dzień. Ten był brudny, miał poszarpaną koszulę, wyraźne ślady krwi oraz… Tak, bruzdy na ubrudzonych policzkach po łzach.
Natychmiast wepchnęłam go do domu i zaprowadziłam pod prysznic. Pokazałam mu gdzie znajdzie ręcznik i zostawiłam go by mógł się odświeżyć. Sama poszłam do kuchni by zrobić mu herbaty oraz jakieś kanapki. W głowie już układałam tysiące scenariuszy. Może ktoś go zaatakował? Miał wypadek? Co się stało? To ostatnie pytanie tłukło mi się po głowie nie pozwalając spokojnie myśleć. Znalazłam jedną z jego koszul, którą ostatnio tu zostawił. Czarna, bez żadnych wzorków – moja ulubiona. Uwielbiałam go w niej, wyglądał wtedy jeszcze bardziej przystojnie niż zwykle. A i fakt, że miał ją na sobie w dniu, w którym się poznaliśmy nie pozostawał bez znaczenia. Któregoś dnia, gdy mu to powiedziałam to po prostu ją tu zostawił a ja mogłam się upajać jego zapachem kiedy nie mogłam zasnąć. Tymczasem Paweł wyszedł już z łazienki a ja mogłam przyjrzeć się mu w całej okazałości. No, prawie bo ręcznik zasłaniał te najbardziej strategiczne miejsca. Natychmiast się zarumieniłam. Jednak gdy zauważyłam szramy na rękach, przypomniałam sobie sytuację sprzed kilkunastu minut i natychmiast oprzytomniałam.
- Możesz mi w końcu wytłumaczyć co się dzieje? Martwię się o Ciebie… - powiedziałam z lekkim niepokojem, nie wiedząc czego się spodziewać. Paweł podszedł do okna i zapatrzył się we wschodzące słońce. Normalnie taki widok by mnie rozczulił jednak teraz wszystko przesłonił niepokój o niego. Podeszłam i ostrożnie przytuliłam się do jego pleców nie wiedząc na ile mogę sobie pozwolić.
- Heej, powiesz mi co się dzieje? ¬– cicho zapytałam. Już myślałam, że nie usłyszał ale po chwili usłyszałam jego cichy i chrapliwy głos:
- Moi rodzice… Zginęli w wypadku na moich oczach. Kilka godzin temu… - szepnął spoglądając na mnie a ja dostrzegłam łzy w jego oczach.
- Przepraszam, nie wiedziałam… Gdybym… - zaczęłam się plątać nie wiedząc jak się zachować.
- Gdybyś wiedziała, to co?! Patrzyłabyś na mnie tym współczującym wzrokiem jak na jakąś… sierotę?! – krzyknął. Zdążyłam tylko zobaczyć jak unosi rękę a po chwili poczułam ogromny ból na lewym policzku. Odwróciłam się i oparłam o stolik, stojący nieopodal. Spuściłam głowę i poczułam jakąś gulę w gardle a w oczy zaczęły piec od łez. Jak on mógł? Przecież nic nie zrobiłam, był taki idealny, dlaczego?
Policzek powoli przestawał piec a ja poczułam jego dłonie na biodrach. Natychmiast podskoczyłam i próbowałam uciec jednak trzymał mnie dosyć mocno.
- Marysiu… Przepraszam Cię.. Te nerwy, szok, stres, przesłuchania na policji… Ja naprawdę nie chciałem, przepraszam Cię. Zupełnie nie wiem co we mnie wstąpiło… - Zaczął się plątać a ja poczułam jak coraz bardziej wtula mnie w siebie. Te ciepłe ramiona, w których dotąd czułam się tak bezpiecznie… Uspakajający zapach jego perfum. Spokojny oddech i rytmicznie bijące serce sprawiły, że po dłuższej chwili się rozluźniłam.
- Obiecuję, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Kocham Cię. Wierzysz mi? – zapytał, patrząc w moje oczy.

Musiałam uwierzyć, przecież go kochałam.

Opowiadanie Magdy - "Cząstki pomarańczy" cz.I


Witam, to po raz kolejny ja. Tym razem to raczej.. coś dłuższego. Mam kilka części, pewnie w trakcie będzie powstawać coś nowego (a przynajmniej mam taką nadzieję). Sporo tu metaforyki stąd też tytuł.
Trochę się boję ale... Raz się żyje! Bijcie, jeśli trzeba!
Zapraszam,
M.

"Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie."

— Marek Hłasko


Kiedy byłam mała, mama zawsze powtarzała mi, że w życiu najważniejszy jest rezultat.
Ludzie nie będą zwracać uwagi na to, jak długo pracowałaś, tylko jaki wynik osiągnęłaś. – mówiła, kiedy nie dostałam najlepszej oceny w klasie. Sama była żywym dowodem na to, że osoba z prowincji może wiele osiągnąć, jeśli będzie ciężko pracować. Mama zawsze była uosobieniem stanowczości ale także mądrości. O tak, tego nie mogłam jej odmówić. Pamiętam, że kiedy po raz kolejny stłukłam kolano, chodząc po drzewach z chłopakami, mimo jej zakazu, nie okazywała troski czy zmartwienia a jedynie swoje zawiedzenie moją postawą. I to właśnie ze wszystkich wspomnień o mamie, te na wpół zawiedzione ale i dumne spojrzenie oraz stanowczy ton, zapamiętałam najlepiej.
- Wszystkiego najlepszego córeczko! Nie zapomnij o świeczkach! – powiedzieli rodzice. Odkąd pamiętam, był to jedyny (poza Wigilią, choć i to nie zawsze) dzień, który spędzaliśmy razem.
– Nie zapomnij o życzeniu! – przypomniał tata z uśmiechem na twarzy. Zacisnęłam mocno powieki. Moje życzenie od lat się nie zmieniało.
Chciałabym, żeby była kiedyś ze mnie dumna.
Szybko zdmuchnęłam świeczki i spojrzałam na mamę. W jej oczach zauważyłam… Wzruszenie? Spojrzałam jeszcze raz, dla upewnienia, lecz drobnej łezki już nie było. Musiało mi się coś przywidzieć. Już mieliśmy kroić tort, kiedy usłyszałam ten znienawidzony dźwięk. Telefon. Mama szybko poszła do drugiego pokoju a zza ściany doskonale było słychać jej stanowczy głos.
- Halo? … Tak, przy telefonie… Gdzie? … To na pewno on? … Ale złapaliście go? … Rozumiem, dobrze, zróbcie rewizję, Krasowski wyda Wam nakaz… No jak to nie wyda, przecież… Dobrze, już jadę. Usłyszeliśmy jeszcze głośne westchnięcie i kroki z powrotem do dużego pokoju.
- Muszę iść, przepraszam. Złapali Flipczyńskiego a ten idiota Krasowski jak zwykle nie wie, co się wokół niego dzieje. Będę jak najszybciej się da. – Powiedziała swoją standardową formułkę i wyszła.
- Mama pracuje nad tą sprawą już od kilku tygodni. Przecież wiesz, że nie zrobiła tego specjalnie. – natychmiast powiedział tata widząc moją minę.

Musiałam zrozumieć, przecież byłam już duża.

Tata zawsze stał w cieniu mamy. Wprawdzie oboje robili to, co lubili jednak funkcja akademickiego wykładowcy nie była zbyt prestiżowa w porównaniu do posady szefowej prokuratury okręgowej. To on czytał mi bajki na dobranoc, dawał cukierki przed obiadem czy pomagał w odrabianiu lekcji. Był zupełnym przeciwieństwem mamy, co zawsze mnie dziwiło. Ona, chuda, dosyć wysoka, krótko ścięta blondynka a on nieco wyższy, lekko grubawy, z okularami na nosie i wręcz przylepionym ciepłym uśmiechem. Przeciwieństwa się przyciągają i małżeństwo moich rodziców było na to najlepszym dowodem. Zawsze mnie to zastanawiało, co takiego miał w sobie ojciec, że zdołał ją choć na chwilę wyrwać z objęć paragrafów i kodeksów. Odpowiedź przyszła szybciej, niż myślałam.

Byłam w czwartej klasie podstawówki, kiedy dowiedziałam się, że będę miała braciszka. Bardzo się ucieszyłam, że będę miała rodzeństwo. Już wtedy obiecałam sobie, że będę najlepszą siostrą na świecie. W tym czasie mama chyba prowadziła jakąś trudną sprawę, wracała bardzo późno do domu, zawsze obładowana papierami. Któregoś razu, z akt wysunęło się zdjęcie, najpewniej oskarżonego. Mężczyzna złowrogo łypał oczyma do aparatu, na twarzy miał tatuaż a na szyi potężny łańcuch. Tata natychmiast to zauważył i zabrał mi je, mrucząc pod nosem, żeby mama lepiej pilnowała materiałów. Swoją drogą, do tej pory na wspomnienie tego spojrzenia, przechodzą mnie ciarki. Następnego dnia wychodząc ze szkoły, w jednym z samochodów na parkingu zauważyłam dokładnie tego samego mężczyznę. Jak najszybciej pobiegłam do autobusu a potem do domu. Byłam przerażona. Tata oczywiście natychmiast zauważył moje zdenerwowanie a kiedy dowiedział się o sytuacji pod szkołą, natychmiast zadzwonił do mamy. Od tamtej pory widziałam ją jeszcze rzadziej aż do pamiętnego tygodnia, w którym mama wychodziła z domu przed wszystkimi a wracała, kiedy już dawno spałam – a przynajmniej tak mówił tata. Jednego z takich wieczorów nie mogłam zasnąć. Wymknęłam się więc do biblioteczki by poczytać kodeks. Był na tyle nudny, że usypiał wystarczająco by być śpiącym ale zdążyć jeszcze wrócić do łóżka. Przechodząc zauważyłam otwarte drzwi do pokoju rodziców i ich rozmowę. Już chciałam rzucić się mamie w ramiona, w końcu przez ostatnie dni nie udało mi się jej w ogóle zobaczyć, jednak jej słowa skutecznie mnie przed tym powstrzymały.
- Nie mów mi, że będzie dobrze. Proszę Cię, wszystko tylko nie to. Ja się naprawdę cieszyłam z tego dziecka! I co teraz? Jestem beznadziejną kobietą, nie umiem być dobrą matką skoro nawet nie potrafię utrzymać ciąży! – wykrzyczała przez łzy, natychmiast wtulając się w ramię ojca. Tamtego wieczora po raz pierwszy zobaczyłam płaczącą mamę, chciałam natychmiast do niej podbiec, przytulić czy pocieszyć jednak coś mnie powstrzymywało. Wzrok taty. Szybkim gestem ręki pokazał drzwi i lekko pokręcił głową jakby chciał powiedzieć Marysiu, zrozum, nie teraz...

Musiałam zrozumieć, przecież byłam już duża.

Czerwiec.



Przeraźliwie jasny poranek złowił ją uwiezioną w potarganą kołdrę. Zmierzwione senną refleksją kosmyki opadały na przemęczoną twarz. Zaciskała powieki jakby mogło to w czymkolwiek pomóc ale jasność kolejnego dnia przebijała się uparcie przez kotarę rzęs.
Za chwilę wyswobodzi ciało z przepoconej tkaniny, zniechęconym wzrokiem rozejrzy się po pomieszczeniu zastając je takim samym, jak poprzedniego wieczora. Z niesmakiem oceni stan swoich włosów i szarość skóry pod oczami, po czym porzucając niesatysfakcjonujące odbicie zaparzy pierwszą dzisiaj kawę.
Z nadzieją na zbawczą moc napoju jak co niedziela przeżuci kilka kanałów telewizyjnych, by zrezygnować gdzieś około numeru 46 i podjąć kolejną, bezsensowna próbę uprzątnięcia drobiazgów przewalających się po pokoju, a na koniec i tak, jak zawsze, porzuci to wszystko dla długiej, aromatycznej kąpieli.
Lekko ciepła, miękka od piany woda, owocowe zapachy zabierające wyobraźnię w obce rejony. Wreszcie odprężone ciało i uspokojone zmysły. Wypełnione słodkim zapachem ciasne pomieszczenie o porcelanowo błyszczących ścianach wydaje się sterylne od wspomnień. Gorąca para co wieczór wypala je z codzienności a poranny zapach perfum nadaje orzeźwiającą nadzieję. Dlaczego nie da się tutaj spędzić całego dnia? Zawsze przychodzi moment gdy woda stygnie a bezpieczna pułapka robi zimna i przerażająco pusta wobec wypełniających umysł myśli.
Wychodzę. Zaparzam kolejną kawę. Owinięta w ręcznik czuje jak do ciała kleją się kolejne oczywiste niedzielne wydarzenia. Późne śniadanie, jakiś program telewizyjny, którego sens zgubie w połowie, może kolejny kawałek książki albo telefon do zajętej dzieckiem Doroty. Pułapka męczącej, niedzielnej bezczynności, która bezpowrotnie wiedzie do stojącej na toaletce szkatułki. Jak zawsze wiedziona pokusą uchylę ją a wewnątrz zabłyszczy złota żmijka. Kobieta o rysach jak z kości słoniowej obdarzy mnie swym delikatnie ironicznym uśmiechem, a ja po raz kolejny zadam sobie to samo pytanie. Dlaczego nie potrafił zrozumieć? Czy gdybym w porę przyznała mu rację byłoby inaczej?
Nie! Dzisiaj tak nie będzie. Wyskakuje z łózka i rezygnując z przygnębiającego rytuału kąpieli na rzecz szybkiego prysznica wrzucam na siebie dżinsy i pierwszą z brzegu koszulkę. Kawę wypije potem, bez śniadania da się żyć a zostając tutaj na pewno nie dożyje do jutra. Zabieram torebkę i przytargane z kancelarii akta. Odpalam przyjemnie mruczący silnik auta i udaję się w jedynym bezpiecznym kierunku. Bo gdzie można spędzić niedzielę jak się nie ma innego życia, albo miało się inne życie którego wspomnienie razi w każdym kącie mieszkania? Trzeba iść do roboty i zająć się cudzym życiem.
*

Przed kamienicą pusty rozgrzany słońcem chodnik. Drgające powietrze odbija się od ściany budynku i błyszczy bezchmurnym niebem w jego oknach. Na chłodnej klatce schodowej klucz przyjaznym dzień dobry szczęknął w zamku ale nie wywołał oczekiwanej reakcji. Ponowiłam próbę bez wyraźnych rezultatów i jeszcze chwilę siłując się z niespodziewanym oporem nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły.
Zaskoczona niepewnie przekroczyłam próg. Nie powitał mnie codzienny uśmiech Anieli, nie dostrzegłam ruchu w gabinecie Doroty, ani Bartka przemykającego z kawą pomiędzy archiwum a salą konferencyjną. Oczekiwana niedzielna pustka, cisza i spokój przyczajonego przed kolejnym tygodniem pomieszczenia.
Z niepewnością na karku, wyrysowaną podejrzaną reakcją klucza w zamku i zastanowieniem czy też to ja mogłam go wczoraj zapomnieć przekręcić? ostrożnym ruchem podążyłam w kierunku zamkniętych drzwi gabinetu. Uchyliłam je z trwożnym oczekiwaniem. Co obawiałam się zobaczyć? Złodzieja?... Kolejnego mafioza?... Bitnera lub jemu podobną osobistość?... Jego... rozpartego w fotelu przeznaczonym dla klientów, oczekującego aż stanę w drzwiach a wtedy on podniesie zmęczony wzrok znad komórki i powie tamtym miękkim głosem Jesteś wreszcie. Czekam tu jak jakiś petent...
Nie... to już było. Fotel stoi pusty, kanapa, rozświetlony dziennym światłem obraz Warszawy za oknem, biurko jak zawsze udekorowane stosem akt i porzucony laptop z martwym ekranem, tylko stukot klawiszy wydaje się jakiś nadmiernie rzeczywisty. Jest tak rzeczywisty, że wywołuje dreszcz na naznaczonym reakcją klucza karku. Podchodzę i zamykam martwe oko laptopa. Równy stukot nie ustępuje swej rzeczywistości a dreszcz z karku przesuwa się powoli wzdłuż kręgosłupa do wybujałej wyobraźni pobudzonych neuronów. Zapominam o przydatnej w takich chwilach mocy mięśniowej.
Wzrok trzeźwieje pierwszy dostrzegając uchylone szklane skrzydło pomiędzy gabinetami ale wyobraźnia nie daje za wygraną i pierwszy nie staje w niej Bitner, Kowalski czy inny drogi garnitur z podejrzanymi zamiarami, tylko On... Zawsze On... Ale to nie On...
Ona... W wąskiej szparze, nad biurkiem i stukoczącą klawiaturą pochyla się jasna głowa. Niedziela, przebiega mi przez myśl a co można robić w niedzielę jak nie ma się innego życia? Trzeba iść do roboty i zająć się cudzym. Jasna głowa odrywa skupiony wzrok od stukoczącej klawiatury i ucinając podejrzany dźwięk zamienia go na przyjazny uśmiech.
- Cześć! - Uprzejme cześć prokurator Okońskiej, tak jak ja spędzającej niedzielę w pracy. Unoszę dłoń z równie uprzejmym gestem powitania i wycofuje się w bezpieczną, niedzielną głębię własnego gabinetu.
Dziś nie porozmawiają. Nad ekspresem wymienią kilka zdawkowych zdań o ilości spraw i niefrasobliwości klientów a potem każda we własnym gabinecie, wypełnionym niedzielnym, leniwym stukotem i gęstym, samotnym czerwcowym powietrzem, pochyli się nad życiem jakiegoś nieszczęśnika. Nad jego osobistą prawdą do udowodnienia, sprawą o która trzeba bezkompromisowo zawalczyć w jego imieniu. Ale za kilkanaście dni, w podobnych okolicznościach, w samotne niedzielne popołudnie, Okońska przystanie z kawą nad biurkiem Agaty i powie zaskakując ją i siebie samą:
- Wiesz... W zasadzie to my się powinnyśmy nie lubić. - Agata obdarzy ją lekko pytającym spojrzeniem, bo co właściwie ona może mieć na myśli. Jak wiele może wiedzieć. Nie może znać jej uczuć i skrzętnie ukrywanych przed światem wspomnień. Ich rozmowy przyjazne a jednak formalne nie wychodzą zazwyczaj poza tematy zawodowe, klientów i kancelarię. A mimo wszystko istnieje jakaś nienazwana niteczka porozumienia, niewidzialny cień sympatii a przede wszystkim szacunek. Tak tego nie można zaprzeczyć. Jest coś co czyni je do siebie podobnymi. Ta bezkompromisowość w dążeniu do prawdy i ta właśnie święta prawda jak przykazanie i jedyna wytyczna moralna.
I właśnie w to niedzielne popołudnie, czerwcowe i gorące jak dzisiaj zdystansowana prokurator Okońska przystanie nad zabałaganionym papierami biurkiem Agaty i świadomie czy nie otworzy jej zdumione oczy. - W końcu to ty byłaś powodem naszego rozstania. - Powie wywołując początkowe zdziwienie, niezrozumienie i przykryte powoli upitą kroplą gorzkiej kawy zakłopotanie obydwu. - Od początku wiedziałam, że nie widzi we mnie tego co dostrzegał w tobie... - Dokończy ściszonym głosem, stojąc już odwrócona plecami i chowając wzrok w ciemnej głębi filiżanki. - To było głupie łudzić się tak długo. - Nie spojrzy, nie powie nic więcej ale odchodząc pewna i wyprostowana w kierunku uchylonych drzwi nie zatrzaśnie ich za sobą.
Co on właściwie widział i co znaczyło rozstaliśmy się przez ciebie? Będzie to nurtowało Agatę i odbierze przyjemność aromatycznej kąpieli, wieczornego drinka i upragnionego snu. Ale nie znajdzie odwagi by zapytać, tego dnia nie będzie wypadało pytać i prawdopodobnie żadnego z następnych. A kolejnego ranka nadejdzie upragniony poniedziałek.

*

Dzień jak co dzień, podobny do wszystkich pozostałych a jednak na swój sposób piękny w tej swojej zwyczajności. Klienci od rana, od południa rozprawy sądowe, krótka przerwa na obiad zjedzony w kawiarnianym ogródku. Piękne błękitne niebo i jasny blask wygrzewający złocące się już ramiona. A potem niespodziewany telefon. - Halo? Jasne, nie ma sprawy... jestem w pobliżu, zastąpię cię. - Jedni mają dzieci, rodziny, inni randki i wieczorne spotkania a ja mam dzisiaj ten złoty blask na brązowiejących ramionach i błękit odbijający się w stojącej przede mną szklance wody i jest piękny poniedziałek. Mogę przyjąć kolejną sprawę. Sądowy korytarz zawsze szumny, a w tym szumie nadzieja na jego niski głos, przypadkiem złowione spojrzenie i nic nieznaczące spotkanie.
Tego popołudnia siedział samotnie jakieś dwa stoliki na wprost schodów. Co i raz unosząc do ust białą filiżankę, przeglądał w skupieniu rozłożone przed nim akta. Paradoksalnie w tym momencie było by prościej gdyby choć na moment obdarzył mnie nawet przelotnym spojrzeniem, ale utwierdzającym w przekonaniu, że jednak zauważa moją obecność.
Sądowa kawiarnia była niemal pusta o tej porze dnia. Stałam samotnie na schodach jak krzyczący wykrzyknik na środku pustej kartki. Po przyległym korytarzu w ciszy przemieszczały się pojedyncze osoby znikając za drzwiami sadowych gabinetów. Z pietra dobiegła zapowiedź i rozpoczęła się kolejna cudza sprawa, wciągając do wnętrza auli niewielką grupkę ostatnich obserwatorów. Na schodach zrobiło się jeszcze ciszej. Krępujący stukot obcasów, odbijający się echem od marmurowych stopni najwyraźniej łomotał tak drastycznie tylko w mojej wyobraźni. Nie przestał przemierzać wzrokiem usianych drukiem kartek, nawet gdy dotarłam do jego stolika. Drobne zmarszczki wokół znużonych oczu delikatnie drgały w rytm płynącego tekstu. Smukłe palce dużych, ciepłych dłoni pieściły porcelanowa skórę filiżanki. Musiały być ciepłe... zawsze miał ciepłe dłonie...
- Cześć. - Ton głosu miał wydawać się jak najbardziej normalny, bo i sytuacja była zwyczajna. Sądowa kawiarnia, dwoje adwokatów, znajomych z dawnej pracy... nikt nie wiedział co było i czy cokolwiek było. - Jakaś ciekawa sprawa? - Zagadnęłam spoglądając na tajemnicze dokumenty.
Wybudził się z zamyślenia niespokojnie biegając wzrokiem między aktami a moją sylwetką.
- Aaa.... cześć... Zwyczajna umowa. - Skwitował krótko, zamykając natychmiast teczkę i wciskając ją w głąb filcowej aktówki. - Siadaj. - Wskazał miejsce naprzeciwko, ku mojemu zaskoczeniu natychmiast opuszczając swoje. Nerwowym ruchem uprzątnął stolik z papierów, zupełnie nie zwracając uwagi na trudne do ukrycia zdziwienie i obawę jakie wymalował na mnie swym dziwnie niespokojnym zachowaniem. Chwycił osamotnioną na blacie filiżankę i ponownie wskazując puste miejsce tuż przed nim, powtórzył z naciskiem. – No siadaj. - Z bezsilnym zaskoczeniem opadłam na krzesło. Popatrzył na mnie łagodnie ze swej górującej, przytłaczającej wysokości. - Zamówić Ci coś? - Zapytał już zupełnie normalnie... jak zawsze. - Ja na pewno potrzebuje kolejnej kawy. To co?
- Kawę. - wycedziłam jednocześnie wypuszczając z płuc duszące powietrze.
- Słyszałem, że macie nowego wspólnika . - Powiedział po dłuższej chwili nieobecności stawiając na blacie dwa naczynia z parującym napojem. - Jak ci się pracuje z byłą prokurator Okońską? - Zapytał z uśmiechem a jednak wyczuwalny był jakiś dziwny wydźwięk tego pytania. Jaki? Nie mogłam stwierdzić z pewnością.
- W porządku. Bardzo dobrze się dogadujemy. Dorota też zadowolona. - Odpowiedziałam pewnie.
Okońska powoli się rozkręcała. Miała już nawet kilku stałych klientów, ale pomimo całego szacunku dla jej profesjonalizmu, zasad i łatwego we współpracy, dystyngowanego sposobu bycia, nadal trudno było oprzeć się wrażeniu wtargnięcia kogoś obcego w przestrzeń, która kryła w sobie wiele osobistych wspomnień, wrażliwych na jej zabiegi dekoratorskie, delikatnych przy dotknięciu nieświadomie wypowiedzianym słowem i nadal żywych w pamięci choć zacierających się w przestrzeni.
Odpowiedź chyba go nie usatysfakcjonowała, bo spochmurniał słysząc ją i nie drążył dalej tematu, skupiając całą uwagę na obracanej w dłoni filiżance. Trudno się dziwić. Byłyśmy jak kolekcja wspomnień i niepowodzeń. Przebrzmiały fragment życia, była kancelaria, była przyjaciółka, dziewczyna i równie była kochanka. Czy można było inaczej to ująć?
- A co u Ciebie? - Spróbowałam przerwać to krępujące milczenie. - Mecenas Czerska nie wykorzystuje cię za bardzo? - Zapytałam ze zwyczajną żartobliwą wesołością.
- Dziękuję za troskę, radze sobie. - Powiedział spoglądając przekornie. - Mecenas Czerska ma wielu podwładnych na głowie.
- Jakoś odniosłam wrażenie, że Ciebie ceni sobie szczególnie. - zażartowałam wskazując na wypełnioną aktami teczkę.
- Nie mam pojęcia co myśli mecenas Czerska i szczerze mówiąc nie za bardzo mnie to interesuje. - Uciął temat na nowo poważniejąc i wracając do zarzuconej kawy. - Zamówić Ci coś jeszcze? - Zapytał zwracając uwagę na moją prawie pustą filiżankę.
- Nie, dzięki. Za moment mam spotkanie z klientem. - Odpowiedziałam dopijając resztkę. - Będę musiała lecieć.
- No właśnie à propos klientów. - Zaczął zerkając niechętnie na filcowa aktówkę. - Czerska przejmuje wszystkie sprawy Wiśniowieckiego. - Dokończył spoglądając niepewnie w oczekiwaniu na moją reakcję. Pokiwałam głową na znak zrozumienia. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni klient... z przyjemnością wysączyłam ostatni, gorzki łyk.
- Gdybyś mogła przygotować wszystkie jego dokumenty. - Kontynuował tuszując jeszcze większe zażenowanie. - Albo lepiej niech Bartek się tym zajmie.
Tego popołudnia, z umową na obsługę Wiśniowieckiego w aktówce i wyzłocona słońcem Agatą siedzącą tuż przed nim w intensywnie różowej sukience, delikatnie uśmiechniętej a może nawet szczęśliwej z tego spotkania, czuł się jak złodziej, gorzej jak zdrajca, którym nie chciał być. Nie chciał tej sprawy, ani żadnych innych. Odchodząc miał nadzieję, że zacznie wszystko od nowa. Od początku poukłada i uporządkuje samego siebie bez tych wszystkich sprzecznych uczuć, które panowały nad nim w ciągu ostatnich miesięcy, a których centrum była jej osoba. Potrzebował odpoczynku od niepewności, którą konsekwentnie mu serwowała. Ale od niej nie dało się odpocząć. Była wszędzie i we wszystkim, bo była w nim. Głęboko na dnie świadomości jak znajomy zapach wypełniający pomieszczenie. Nie było jej obok ale ciągle istniała przesiąkając koszule, marynarki, wnętrze auta a nawet korytarze i sale sądowe. Nawet w pracy nie dało się pozbyć wrażenia jej obecności. I te sprawy, które kiedyś razem prowadzili. Nie chciał ich, bo nie pozwalały odpocząć od tego co było a przede wszystkim, nie chciał ich z lojalności do niej.
- Zadzwoń do mnie...
- Słucham? - Goniąc śladem jakiś własnych myśli nie do końca zrozumiał co miałam na myśli.
- Zadzwoń to się umówimy w sprawie tej dokumentacji. - Wyjaśniłam z uśmiechem.
- Jasne. Dzięki. - Odwzajemnił gest i widząc jak powoli wstaje z miejsca, podniósł się za przykładem. - To będziemy w kontakcie.
- Pewnie. - Potwierdziłam kiwając na pożegnanie głową. - Cześć. - Dodałam zarzucając torbę na ramię i podążyłam w głąb korytarza. Czułam jak odprowadzał mnie wzrokiem i to ciepłe uczucie pozwoliło bez żalu zniknąć w tłumie sądowych gapiów.

***

Kolejny w tym dniu klient czekał już w gabinecie, gdy późnym popołudniem przekroczyłam próg kancelarii. Znużona na posterunku Aniela wręczyła mi pocztę i poinformowała konspiracyjnym szeptem o obecności kobiety.
- Czeka na ciebie od pół godziny. Nie chciała nikogo innego chociaż Okońska proponowała, że może ją przyjąć. Chyba nasz nowy wspólnik nie wzbudza sympatii klientów. Zażartowała dumna ze swej spostrzegawczości i z powrotem rozparła się w fotelu wracając do kontemplacji, spokojnie dobiegającego końca, pracowitego dnia. Skinęłam głową z żartobliwa dezaprobatą.
- Idź już do domu. Ja wszystko pozamykam. - Uwolniłam ją od sennej konieczności trwania na stanowisku. Zerwała się natychmiast i zamiatając kurtą jak ogromnym czarnym skrzydłem w sekundę była przy drzwiach.
- Ale jak byś czegoś potrzebowała to dzwoń – Rzuciła upewniając się, że nie zmienię zdania.
- Leć! - Uśmiechnęłam się i machnęłam trzymaną w reku korespondencją tak, że jeden z listów wysunął się z pliku. Schyliłam się by go podnieść a gdy spojrzałam w kierunku drzwi, Anieli już nie było. Młodość... miłość... gorący czerwiec... Nazwisko Wiśniowiecki na korporacyjnej pieczątce listu. Zapewne oficjalna rezygnacja... Pomyślałam.
W gabinecie czekała młoda kobieta. Ubrana niczym przedwojenna maturzystka w ciemną spódnicę i zapiętą po ostatni guzik sztywnego kołnierzyka białą bluzkę, nerwowo skubała mankiety. Jedynie piękne wysokie szpilki zdradzały współczesność stylizacji i bez wątpienia dobry gust i zasobność dziewczyny.
- Dzień dobry. Przepraszam, że musiała pani czekać. - Przywitałam się i odkładając torebkę oraz stertę listów na bok, zajęłam miejsce za biurkiem. - W czym mogę pani pomóc?
Kobieta z lekkim zakłopotaniem, niespokojnie poprawiła się w fotelu i kładąc na biurku cienką teczkę utkwiła wzrok w dłoniach maltretujących białe, sztywne mankiety.
- To orzeczenie rozwodu. Za chwile by się uprawomocnił... - Wyjaśniła.
- Rozumiem. - Wzięłam teczkę i rozwiązując skrupulatnie wykonany węzeł wyjęłam z wnętrza dokumenty. - Ale w takim razie czego pani ode mnie oczekuje? - Zapytałam nie rozumiejąc przyczyny jej pojawienia się w kancelarii. W opisie sprawy widniało: rozwód za porozumieniem stron, żadnych dzieci, brak majątku do podziału.
- Dostałam kontakt na pani kancelarię od koleżanki z instytutu. Jestem doktorantką, pisze doktorat z zakresu astronomii... ale to chyba nieistotne... - Urwała obdarzając mnie badawczym, niepewnym uśmiechem. - W tych papierach jest napisane brak majątku do podziału, ale pewien majątek był. Ja miałam mieszkanie po babci... w kamienicy, stare, trochę zrujnowane, wymagało remontu. Jeszcze przed ślubem odnowiliśmy je, potem mieszkaliśmy tam przez dwa lata i Jacek robił różne poprawki... jakieś drobiazgi, ale kosztowało to trochę pieniędzy. Przed rozwodem umówiliśmy się, że mieszkanie zostanie dla mnie, w końcu to po rodzinie i głupio tak sądzić się o drobiazgi. On jest szefem firmy transportowej, nie zależało mu... A teraz pozywa mnie o zwrot tych poniesionych kosztów. - Dobrnęła do puenty wyciągając z teczki jakiś papierek wypełniony cyferkami.
- 50 tysięcy... to nie jest chyba taka duża kwota. - Powiedziałam z zastanowieniem wyceniając jej piękne szpilki.
- Może i tak. - Odpowiedziała zakłopotana. - Tylko ja właśnie finalizuje mój doktorat, musiałam chwilowo zrezygnować z pracy, a pani wie jakie pensje mają doktoranci. Oszczędności też powoli się kończą a badania niespodziewanie zaczęły się przedłużać... No i teraz jeszcze ta sprawa...
Poruszyłam głową ze zrozumieniem i na moment znów zagłębiłam się w dokumentach i wręczonym wykazie rzekomo poniesionych kosztów.
- A nie wie pani skąd tak nagle ta zmiana? Przecież wcześniej wszystko zostało już ustalone, otrzymaliście państwo rozwód za porozumieniem. Dziewczyna ponownie poprawiła się na swoim miejscu i analizując ze szczególną dokładnością układ wzorów na niezmiernie w tym momencie pociągającym dywanie, ważyła myśli szykując się najwyraźniej do jakiejś dłuższej historii.
- To może ja zaparzę kawę. Ma pani ochotę na coś do picia? - Zapytałam delikatnie widząc, że układana w głowie opowieść tak łatwo nie przejdzie w słowa.
- On chyba chce mnie ukarać... – Odpowiedziała nim zdążyłam się podnieść. Nie odrywając wzroku od podłogi opowiedziała wszystko co zdarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy. Nagła sprawa rozwodowa, wyprowadzka, praca, doktorat, kłopoty finansowe i grożąca niewypłacalność. Kochali się, ślub był szybki, spontaniczny bo znali się niemal od dzieciństwa. On był szefem firmy spedycyjnej, dużo pracował w domu a ona pisała doktorat. Miesiącami siedziała nad badaniami, w instytutach, bibliotekach, laboratoriach. On chciał rodziny, dzieci a ona walczyła o stopień naukowy. Jeszcze tylko ten jeden rok, jeszcze miesiąc, już prawie napisałam zapewniała ale to okazało się za mało. To on chciał rozwodu. Spakował się któregoś dnia i stwierdził, że najwyraźniej nie jest im po drodze. Tyle, prosta historia... - Tylko mnie nie stać na spłatę tej kwoty, nie teraz kiedy prawi finalizuję badania... Urwała, wbijając we mnie rządne zrozumienia spojrzenie.
- Pani Magdo. Niech się pani nie martwi. Poradzimy sobie.... - Zapewniłam ją składając dokumenty. – Niech się pani zajmie doktoratem, a ja skupie się na tym. – Dodałam wskazując na teczkę – I oczywiście cały czas będziemy w kontakcie.
- Oczywiście. – Potwierdziła uspokojona unosząc się z fotela. - Dziękuję – Uśmiechnęła się łagodnie i rozprostowując nienagannie dopasowaną spódnicę przesunęła się w kierunku drzwi.
- Do widzenia, dziękuję – Powtórzyła raz jeszcze i miękkim krokiem, postukując obcasami udała się ku wyjściu.
- Do widzenia .– Krzyknęłam za nią, przerywając kontemplację tych naprawdę urodziwych szpilek. - Do widzenia... - Zamruczałam sama do siebie przerzucając raz jeszcze akta nowej sprawy. Właściwie nie wiem czemu ją wzięłam. Nie będzie to nic szczególnie emocjonującego... kolejny nudny podział majątku. Jak zawsze, bez sensu ulegam współczuciu... ale to całkiem miła dziewczyna. Chciała tylko realizować swoje plany a po drodze, niespodziewanie zgubiła coś ważnego... To będzie naprawdę nudna sprawa. On przedstawi faktury, ja zakwestionuję cześć z nich jako drobne naprawy, na co on powoła na świadka wykonawcę, który opowie o wymianie rur, okien i czego tam jeszcze... ja zaznaczę, że mieszkanie było własnością klientki jeszcze przed ślubem a on, że remont znacznie podniósł jego wartość... matko, jaka nuda i niechybnie skończy się to ugodą... Zabrałam kartki upychając je do teczki i ostatni raz rzuciłam okiem na pozew. Mecenas Dębski... Dębski... Marek Dębski... Mecenas Marek Dębski widniało na nim nazwisko mojego przeciwnika.

*

Tego ranka nie było jej w sądzie. Korytarze jak wierni przyjaciele, trwali w codziennym, szumnym wyczekiwaniu . Wzrok nieświadomie analizował każdą sylwetkę co chwilę wyrywany znad spoczywających w dłoniach dokumentów, rytmicznym stukotem obcasów. W końcu jeden z dźwięcznych ciągów zamilkł przystając tuż przed nim. Spojrzenie, przesuwające się wzdłuż czarnych zygzaków, zarejestrowało kobiecy kształt.
- Cześć Mareczku. - Powiedziała ukazując w szerokim uśmiechu komplet białych zębów. - Mocno zajęty jesteś?
- Powiedzmy, że nie. - Odpowiedział niechętnie, nerwowo rozglądając się po korytarzu i z niezamierzonym trzaskiem zamykając studiowane akta. - O co chodzi?
- Mam dla Ciebie sprawę. Nic szczególnego ale sądzę, że Ty będziesz do tego najlepszy. - Wyraźnie zaakcentowała ostatnie słowa. Wyciągnęła w jego kierunku plik papierów i połyskując bielą zębów ostro kontrastującą z ciemną szminką, dopytywała. - To co? Mogę na Ciebie liczyć?
Chwycił teczki i otwierając pierwszą lepszą, zagłębił wzrok w zakamarkach faktów procesowych.
- A może by tak jakąś kawę... albo lepiej drinka? - Mruczała pod nosem Iwona wlepiając w niego spojrzenie. Ale dużo bardziej interesująca wydawała się analizowana sprawa. Kilka zdjęć, jakieś nazwiska i dobiegający z oddali kolejny równomierny rytm. Uniósł na moment wzrok od razu dostrzegając wyczekiwaną postać. Minęła ich, wyraźnie mierząc wzrokiem jego towarzyszkę i wypowiadając lakoniczne – Cześć.- podążyła w dół schodów wymachując czarnym kucykiem związanych ciasno włosów.
- Przepraszam Cię na chwilę. - Rzucił w kierunku wspólniczki i pognał ku schodom. - Agata!
Zatrzymała się w połowie drogi i obróciła w poszukiwaniu nawołującego głosu.
- Agata! Poczekaj chwilę. - Schodził po schodach zmagając się z uwieszoną na ramieniu togą i usiłując zebrać uparcie rozłażące się w dłoni dokumenty, gdy nagle jego wzrok wyłowił znajomy zlepek liter. Popatrzył na czekającą z pytającym spojrzeniem Agatę i ponownie na trzymane w dłoni pismo. Z rezygnacją i rosnącym poirytowaniem machnął ręką w jej kierunku. - Leć. Pogadamy potem. Obracając się w miejscu, natychmiast ruszył z powrotem w górę schodów wyszukując w tłumie mecenas Czerskiej.
-Iwona! - Wykrzyknął dostrzegając ją w końcu. - Okońska broni w tej sprawie? - Dopytywał zdenerwowany.
- A to jakiś problem? - Zapytała wyraźnie nie rozumiejąc powodów jego wzburzenia.
- Nie sądzisz, że to trochę dziwne? Najpierw dajesz mi sprawy w których broni Agata, a teraz mam występować przeciw Okońskiej? Dobrze wiesz, że się znamy i gdzie Okońska teraz pracuje. Nie uważasz, że to trochę zastanawiające? - Wyjaśnił dobitnie.
- Mareczku, zastanów się dokładnie gdzie i z kim ty teraz pracujesz. Twoja stara kancelaria to już przeszłość i najlepiej dla ciebie żebyś szybko się do tego przyzwyczaił. - Dosłownie skarciła go obojętnie zimnym spojrzeniem i nie czekając na jakąkolwiek reakcję ruszyła w swoim kierunku. - Za chwilę mam spotkanie z Waliszewskim, gdybyś miał ochotę dołączyć. - Rzuciła przez ramię – O ile pamiętam reprezentowałeś go poprzednio. - Popatrzyła wymownie. Krew w nim wrzała. Miał dosyć poleceń, spraw z przydziału, durnych poniedziałkowych zebrań i całej tej kancelarii z jej 'wysublimowanym', bezdusznym wystrojem.
- Teraz, to ja mam rozprawę – Zakomunikował, tłumiąc narastająca wściekłość i spojrzał na zegarek, który posłusznie wskazał oczekiwaną godzinę. - Muszę iść.- Dodał, natychmiast ruszając przed siebie. Był wściekły. Myśli szalały w głowie uzewnętrzniając się nieznośnym napięciem karku. Pędził przed siebie nie zwracając uwagi na mijane osoby, choć do rozprawy miał jeszcze chwilę czasu, ale potrzeba rozładowania emocji musiała się w jakiś sposób zrealizować.
- Marek ! - Usłyszał za sobą.
Zaciskając poirytowane dłonie na aktach mającej za moment rozpocząć się sprawy, obrócił się w kierunku wzywającego go głosu.
- Coś się stało? - zapytała.
- Co? - Rzucił bez sensu, nadal tkwiąc w samym środku wściekłych rozmyślań.
- Biegłeś jak by się paliło. - Stwierdziła podrzucając wesoło głową i uśmiechnęła się łagodnie. Czarny kucyk podskoczył opadając ciemnym cieniem na opięte niemal przeźroczystą tkaniną ramię.
- Aaa... nieważne. - Oznajmił nie chcąc angażować jej w sprawy, których i tak była nieświadomym centrum. Iwona najwyraźniej postawiła sobie za cel przejęcie wszystkich jego byłych klientów i przy jego osobistej pomocy doprowadzenie do ruiny kancelarii Gawron, Okońska, Przybysz.
- Znowu jakaś nudna umowa. - Zażartowała wskazując na mocno zmaltretowane już akta.
- Można tak powiedzieć. - Uśmiechnął się niewyraźnie i przystanął przepuszczając ją w drzwiach prowadzących na salę rozpraw. Ruszyła wymachując rytmicznie poruszającym się kucykiem. Przystając przy biurku strzepnęła zawieszoną na ramieniu togą i w chwilę potem czerń tkaniny pochłonęła nieskromną przeźroczystość bluzki. Nie zdołała jednak ukryć cienkich łydek wykończonych wąską szpilką, podkreślających ostro rysująca się linię kostki, która magnetycznie przyciągała wzrok gdy poruszała się po sali przedstawiając kolejne ulatujące uszom argumenty.
- Panie mecenasie. -Rozległo się na sali. - Mecenasie Dębski - Wyrwało go z przyjemnej kontemplacji. - Ma pan jakieś wnioski? - Zapytał zniecierpliwiony głos.
Poderwał się z miejsca, wlepiając rozkojarzony wzrok w osobę siedząca na miejscu sędziego. Nerwowo przerzucał dokumenty usiłując przypomnieć sobie zaplanowaną linie wystąpienia.
- Taaak... Wysoki sędzio... - Zaczął odnajdując właściwy papierek ale już wiedział, że to nie będzie tak prosta sprawa jak się tego spodziewał. Przestrzeń po jego prawej stronie jaskrawo wypełniała postać Agaty nie pozwalając oderwać wzroku od giętkiego łuku szyi, naznaczonego delikatnym pulsowaniem ścięgien, poruszających się gdy pewna siebie wygłaszała kolejną opinię. Znał jej zapach, tętniące ciepło, gładkość skóry opinającej obojczyki i miękko powlekającej smukłe ramiona, które zaplatała mu na karku.
- Odraczam rozprawę, do przyszłego wtorku. - Odezwał się głos sędziego. - Panie mecenasie, radzę dobrze wykorzystać ten czas, w przeciwnym razie pana przeciwniczka może równie dobrze nie pojawiać się na sali. Pan wygra za nią ten proces.
Dźwięk młotka zakończył żenujące przedstawienie. Zdenerwowany klient wyrzucał z siebie celne zarzuty i zrzędził coś o ugodzie. Stanowczo to nie jest mój dzień. Pomyślał mecenas a w kącie oka jak zadra, mignęła dumna z wygranej postać Agaty.
- Pani mecenas! - wykrzyknął zbywając gestem nadal podążającego za nim, wyraźnie poirytowanego klienta. - Przepraszam na chwilę – Rzucił przyśpieszając tempa w pogoni za znikającym w głębi korytarza ciemnym kucykiem. - Agata!
- Słucham. - Odpowiedziała odwracając się w miejscu tak, że niemal wpadła w jego rozpostarte w pogoni ramiona. Speszona postąpiła krok w tył i z tej komfortowej odległości dodała zadziornie prezentując wyniosłą satysfakcję z dokonanego przed chwilą zwycięstwa. - Coś się stało?
- Agata... - Zaczął lekko wybity z rytmu chwilową sytuacją. - Mój klient chciałby szybko zakończyć tą sprawę, więc proponuje zawarcie ugody. To powinno być też na rękę twojej klientce. Sama przyznaj, może udało się wam wygrać dzisiejszą rozprawę, ale na dłuższą metę nie macie szans... chyba lepiej już teraz dojść do jakiegoś porozumienia. Po co to przedłużać? Przecież dla was to też najlepsze rozwiązanie. - Zakończył obszerną gestykulację.
- Panie mecenasie... - Wysylabizowała Agata nie tracąc rezonu. Może i nie miała argumentów pozwalających na wygraną, ale dzisiejszy dzień stanowczo należał do niej i nie miała zamiaru odbierać sobie przyjemności z triumfowania. - Mam nadzieję, że twój klient jest równie pewny siebie co jego adwokat, bo ani ja, ani moja klientka nie zamierzamy godzić się na żadną ugodę. Sądząc po twoim dzisiejszym występie, nasza szansa na wygraną zaczyna być coraz wyraźniejsza – Uśmiechnęła się wymownie - I myślę, że ilość argumentów nie będzie tu miała najmniejszego znaczenia. - Zakończyła śmiejąc się zwycięsko a błękit aż kipiał spod rzęs odkrywających zadziorne spojrzenie, którego nie sposób było wytrzymać. Uciekł wzrokiem w kierunku podłogi ale grymas zakłopotania celnie trafioną sugestią nie pozostał niezauważony. Roześmiała się i pozostawiając wypowiedziane znaczącym półgłosem – Następnym razem niech pan mecenas spróbuje bardziej skupić się na świadkach niż na adwokacie. – odwróciła się i migając obcasami podążyła w swoją stronę.

*

W samym środku tygodnia kancelaria tętniła burzliwym życiem klientów. Dorota właśnie żegnała jednego gdy w gabinecie obok Okońska przyjmowała kolejnego. Bartek mignął zaledwie w drzwiach pędząc na poranne rozprawy i nawet Aniela zniknęła gdzieś w poszukiwaniu jakiś utajnionych dowodów. Paragrafy szumiały w powietrzu choć nie odbijało się to nazbyt wyraźnie na stanie liczbowym konta.
Wystukiwała kolejną apelację w oczekiwaniu na umówione spotkanie. Telefon dzwonił przypominając o świecie poza ekranem monitora. Nie przerywając szybkiej wędrówki palców po klawiaturze przycisnęła aparat do ucha.
- Słucham. - Mruknęła niewyraźnie do osoby po drugiej stronie słuchawki.
- Cześć. – Odezwał się w słuchawce poważny głos mecenasa Dębskiego, który nie tracąc czasu od razu przeszedł do rzeczy. - Pamiętałaś o aktach Wiśniowieckiego? Bartek mógłby je dzisiaj podrzucić? - Zapytał jakiś poddenerwowany, sądząc po tonie wypowiedzi.
- Jasne – Skłamałam by nie pogarszać mu humoru, bo oczywistym było że zapomniałam. - Po południu przywiozę je do ciebie.
- Nie musisz, Bartek może to zrobić. - Pośpieszył z odpowiedzią
- Ale spokojnie, nie ma problemu. Sama je przywiozę, Bartek ma dzisiaj od rana urwanie głowy. - Wyjaśniłam zdziwiona jego nagłą potrzebą widzenia chłopaka.
- To może nie do kancelarii... - Wyraźnie coś kręcił. - Mamy tutaj paskudne zamieszanie. Może spotkamy się w kawiarni przy sądzie, o 13. Pasuje ci?
- Może być... Będę... Na razie. - Potwierdziłam kończąc rozmowę i oceniając czas pozostały do spotkania z klientem, pognałam do archiwum. Anieli nadal nie było więc pozostało mi samodzielne przedzieranie się przez szeregi teczek.
Wczesnym popołudniem, ze stosem akt siedziałam w kawiarnianym ogródku. Słońce paliło, ulice falowały, kwieciste sukienki przesuwały się na tle jaskrawego błękitu. Zrezygnowałam z kawy na rzecz czekoladowo-kawowych lodów i z przyjemnością wchłaniałam ich zimno w oczekiwaniu na umówione spotkanie. Nawet nie zauważyłam kiedy pojawił się na horyzoncie.

*

Czekała na niego niespodziewanie czerwcowa Agata. Pogodna i iskrząca złotem, z zastanawiającą obojętnością opowiadająca o sprawach kancelarii, które bez wątpienia nie układały się najlepiej. Wyglądała jak by to prażące nielitościwie słońce wypaliło wszystkie jej troski. Zdjęło ciemny ciężar, który przygniatał przez ostatnie miesiące i pozbawiał tej niesamowicie bijącej teraz jasności.
Odsłonięte ramiona w cienkiej koszuli, muskane przez swobodne kosmyki poruszane lekkim ruchem powietrza, wyciągnięte pod stolikiem nogi i bose stopy z których przed chwila zrzuciła szpilki. Czy kiedykolwiek widziałem ja taką? Taką beztrosko piękną...
- Masz ochotę na jeszcze jedną porcję?- Zapytałem przesuwając w jej kierunku rozpuszczające się lody.
- A ty nie chcesz? - Upewniła się, ale wyciągała już dłoń w kierunku pucharka.
- Ja jakoś nie mam ochoty... - Skłamałem – bierz śmiało – i przesunąłem chłodne naczynie w jej kierunku. Upał był nieznośny. Adwokacki mundurek i zapięta po szyje koszula nie sprzyjały funkcjonowaniu w takich warunkach, ale widok jak z nieskrywaną przyjemnością pochłania kolejną porcję czekoladowych kulek, rekompensował tortury. Z uczuciem chłodnej ulgi przyłożyłem szklankę do skroni wywołując tym uśmiech na jej twarzy.
- Chodźmy stąd. - Rzuciła oblizując łyżeczkę i wrzucając ją do pucharka wypełnionego już tylko szklistym dźwiękiem. - Chodź, bo się zaraz ugotujesz. - Stwierdziła nurkując pod stolikiem w poszukiwaniu butów. - Wpadnij wieczorem do kancelarii to postanowimy coś w sprawie tej ugody. Klientka jest otwarta na propozycje. - Dodała zabierając torebkę i przesuwając w moim kierunku stos teczek, które przyniosła. - Tylko najlepiej po siódmej, bo wcześniej mam klienta. - Zaznaczyła wstając z miejsca i z artystycznym rozmachem zarzucając torbę na ramię.
- Idziesz? Czy czekasz aż nabierzesz koloru krawata?
- Idę.. - Zamarudziłem rozprostowując czerwony kawałek materiału i ruszyłem za nią zabierając teczki. Przed gmachem sądu bez słowa machnęła ręką i wsiadła do auta. Na mnie czekało jeszcze równie gorące i irytujące jak czerwiec w centrum Warszawy, spotkanie z Iwoną.
Pod kancelarię dojechałem grubo po dziewiętnastej wyposażony w szczegółowe instrukcje klienta i podły nastrój. Stanowczo potrzebowałem urlopu. Najlepiej jak najdalej od wszelkich prawników, zakichanych aplikantów, kancelarii adwokackich a przede wszystkim Iwonki i jej 'ważnych' udziałowców. Te spotkania doprowadzały mnie do pasji, sami 'starzy' nowi klienci. Czy ona planuje przejąć wszystkich z którymi kiedykolwiek miałem do czynienia? Wiśniowiecki też wpadł w jej łapy. Uśmiechnięta, obrzydliwie czarująco dominująca... zawsze jej ulegają... i to jej Mareczku to Mareczku tamto. Stanowczo potrzebuje urlopu...
- Długo czekasz? - Rozległo się za plecami. - Dzwoniłam do ciebie ale chyba miałeś wyłączony telefon.
- Rzeczywiście. - Potwierdziłem wyciągając z kieszeni aparat i spoglądając na jego martwy ekran. - Rozładował się.
- A mi przedłużyło się spotkanie. Kolejny marudny klient – Kontynuowała wyjaśnienia.
- Nic nie szkodzi, ja też dopiero dotarłem. - Zapewniłem ją zamykając auto i kierując się w stronę budynku. - No to...?
- Jasne. - Przytaknęła ruszając przodem.

*

Wsiedliśmy do windy. Ja pierwsza, on zaraz za mną zachowując komfortowy dystans. Nie wiem co takiego w nim było. Te zmęczone oczy, znużenie w głosie, łagodna rezygnacja z jaką wykonywał każdy krok czy może wspomnienie sposobu w jaki na mnie patrzył tego popołudnia. Istotne, że coś we mnie drgnęło. Poruszyło się i z zawstydzającym dudnieniem zaczęło powoli rozpływać się z zagłębienia pod mostkiem na całe bezbronne ciało.
Oddychałam coraz wolniej, jak by nadmierne drganie powietrza mogło wywołać niebezpieczną eksplozję. Czułam na szyi wędrujące spojrzenie, jak uważne mierzenie precyzyjnie określające cel i realne ciepło zagrożenia. Rzeczywistą temperaturę bijąca z jego piersi niemal opartej o moje plecy.
A jednak wszystko to w dystansie, bezpiecznym, nic nieznaczącym, ku biznesowemu celowi podróży.
Podłoga windy z każdym piętrem coraz wyraźniej dudniła wtórując rytmowi, którym żyło w tej chwili moje ciało. Z przerażeniem myślałam, że drzwi mogły by się otworzyć i odsłonić rozgrywające się wewnątrz statyczne, nieme, niewidoczne a niemal jawne przedstawienie. Gdzieś pod cienką warstwa zażenowania tlił się zwyczajny strach, że ktoś mógłby wtargnąć w ten spektakl i odkryć prawdziwe role jego aktorów. Podłoga zadudniła ostatni raz i podłużna szybka ukazała właściwe piętro. Pchnął z impetem ciężkie drzwi i puszczając mnie przodem podążył tuż za mną w otrzeźwiająco chłodny półmrok korytarza. Uparty klucz złośliwie chował się w zakamarkach torebki jeszcze przez chwile przedłużając ostatni akt, gdy w końcu drzwi ustąpiły wciągając nas do wnętrza biznesowej rzeczywistości.
- Pozwolisz, że zacznę od kawy? - Upewnił się kierując kroki w kierunki ekspresu. - Tobie też zrobić?
- Poproszę. - Odpowiedziałam rozpakowując torebkę na stole konferencyjnym. - Cappuccino – Doprecyzowałam zajmując najbliższe krzesło.
- Będziemy sami? - Zapytał niespodziewanie, nadal trwając w oczekiwaniu na efekt pracy ekspresu.
- Tak sądzę. - Zaskoczona odpowiedziałam po dłuższej chwili, szczęśliwa, że nie mógł dostrzec wyrazu mojej twarzy. - A miałeś nadzieje zobaczyć się z kimś konkretnym? - Próbowałam wydobyć oczywistość tego pytania.
- Nie. Tak tylko pytam. - Stwierdził stawiając przede mną filiżankę z ciepło-beżową puszystą pianką i wyciągając z aktówki swoją porcję notatek zaczął przedstawiać skrupulatnie wynotowane propozycje porozumienia. Leniwie płynące słowa co i raz przerywał długi łyk kawy. Jakie to proste. Pomyślałam. Rozmawiamy o sprawach obcych sobie ludzi. Pochylamy się nad ich błędami, nad ich komfortem, filtrujemy i odrzucamy wszystkie emocje w imię porozumienia. Jakie to było by proste. Otrzymać taka listę żali i oczekiwań, bez strachu z kieszeni wyciągnąć swoją i odczytać ją głośno punkt po punkcie. Nie obawiać się, że usłyszę coś czego nie chciałam, że powiem coś czego nie powinnam. Pozbyć się uczuć, emocji, oczekiwań... strachu. Po prostu mówić i czuć że słowa są prawdziwe, że to co w środku zostało właściwie przekazane i odebrane tak jak tego chcieliśmy tam wewnątrz, gdzie nie ma błędnych słów, liter, źle odebranych gestów i wyborów, gdzie żyje czyste, nietknięte strachem przed rzeczywistością 'ja'.

*

- Dobrze... Późno już, czas się zbierać. - Powiedział bezskutecznie usiłując wstrzymać choć na chwilę ruch wskazówek zegarka, na który spoglądał. - Postarajcie się w miarę szybko przedyskutować te sporne fragmenty i daj znać co zostało postanowione. - Dokończył zdanie i spoglądając w jej kierunku niechcący uchwycił zamyślone spojrzenie utkwione w jego dłoniach.
Nieobecny wzrok, lekko ściągnięte czarne kreski brwi, napięta skóra policzka podpartego na opalonej dłoni.
Jeszcze niedawno tą zamyślona twarz mogłem oglądać codziennie... O ile mniej bolesne było by kochać i nigdy nie mieć. Zamiast roztrząsać przebrzmiałą przeszłość, snuć ciepłą, jeszcze pełną nadziei przyszłość. Zamiast wspominać dotyk, móc tak jak kiedyś, na początku, oglądać ją w normalnej codzienności: pochyloną nad aktami, zamyśloną przy filiżance kawy, wściekającą się na zepsuty ekspres czy rozbawioną moim kolejnym głupim żartem. Nigdy nie mieć kochanki ale nadal mieć przyjaciela.
Tęsknota może być piękna. Można się w nią zanurzać, celebrować, odtwarzać w pamięci gesty, słowa, sytuacje. Może być jak religia z nią jako centrum mikrowszechświata, odległym, pięknym, nierzeczywistym celem. Ale tęsknic fizycznie to co innego. Tęsknić za dotykiem, znajomą już bliskością, taka tęsknota jest drastycznie realna, obrzydliwa wręcz w swej namacalności. Wspomnienia nie pozwalają poczuć dotyku, pocałunków, doświadczać fizycznego ciepła bliskości drugiej osoby... i pogłębiająca chorobę świadomość, że z własnej decyzji nie masz już do niej prawa. Nie możesz ot tak po prostu chwycić jej dłoni w sądowej kawiarni, gdy leży tak blisko, przyzywa promieniującym gorącem, kusi delikatnym drganiem ścięgien. Jest tak realna w pamięci a tak nienamacalna, nieosiągalna w swej bliskości. To nie miłość czyni nieszczęśliwymi. Bo przecież kocham ją czy jest obok czy jej nie ma. To piekielny stan posiadania. Mieć i stracić...
A ty nielitościwa, siedząc tak nieobecnie zamyślona, pozwalasz prześlizgiwać się lepkiemu spojrzeniu po wygrzanym słońcem ramieniu. Zatrzymać się na chwilę na oddychającej pulsującym tętnem szyi, gdy odgarniasz włosy. Bawisz się tą obojętnością, czy tak jak ja oddychasz tym niefizycznym kontaktem? Udajesz, że nie czujesz jak tęczówka przykleja się do twojego ciała a intensywny kolor sukienki zawłaszcza jej barwę. Nie widzisz jak karmie się każdym gestem. Dłonią, dla zabawy czy też nie, odrzucającą włosy a potem miękko opadającą na kolana. Powolnym drganiem warg w melodię przepływającego tekstu i na koniec spojrzeniem, które trafnie wycelowane niechybnie przyłapie mnie na tej podróży. Już jest. Zostałem przyłapany...

*

Chyba musiała wyczuć zaciekawienie, jakie wzbudził w nim widok jej nieobecnie skupionego na męskich dłoniach spojrzenia. W chwilę potem niespodziewanie przyciągnęły ją, stojące na stole puste filiżanki, które natychmiast porwała w kierunku kuchni. Przez moment skonsternowany wzrok mecenasa Dębskiego tkwił jeszcze w miejscu, które przed chwilą wypełniała jej sylwetka, by powrócić do rzeczywistości uciążliwego supła zawiązanego na aktach przerabianej sprawy.
Filiżanki brzęknęły lądując na kuchennym blacie torem nadanym nieświadomą ręką. Cały jej umysł wypełniał w tej chwili delikatny szelest kartek papieru, które skrupulatnie układały męskie dłonie. Spojrzała przez ramię w kierunku przeszklonych prostokątów, za którymi poruszała się jego figura. Granat marynarki rozlewał się w szlifowanych brzegach szybek wnikając gdzieś głęboko i odsłaniając troskliwie skrywane strzępki wspomnień. Z każdym oddechem coraz wyraźniej wyczuwała, niemal rzeczywisty zapach bliskości jego ciała i dotyk szorstkiej tkaniny pod bezwolną dłonią, którą w tej chwili boleśnie zaciskała się na ranieniu. Opanuj się. Skarciła się w myślach gdy czerwone pręgi, zaczęły być wyraźnie widoczne. Popatrzyła na zaciśnięte dłonie nerwowo rozprostowując kostki. Nieśpiesznym krokiem wróciła do sali konferencyjnej.
Blat zasłany wcześniej notatkami, na nowo odbijał światło zawieszonej nad nim lampy. Ostatnie dokumenty wylądowały właśnie w teczce mecenasa. Przystanęła opierając się o framugę szeroko otwartych drzwi i przyglądała jak spokojnie zamyka torbę i kilkakrotnie przerzucając w dłoni jej lekko wytartą już szelkę, z namaszczeniem umieszcza ją na ramieniu.
Utkwione w jego plecach spojrzenie z pewnością musiało palić, gdyż odwracając się w kierunku wyjścia bezbłędnie trafił grzęznąc w rozszerzonych źrenicach. Uwięzione na moment dwie pary oczu wpatrywały się w siebie odliczając sekundy do nieubłaganie nadchodzącej chwili, gdy bezpieczną ciszę wypełni zdradliwe dudnienie. Spuściła wzrok jak by obawiając się tego niesłyszalnego dźwięku. Ciemne rzęsy przykryły rozświetlone przed momentem tęczówki a nadchodzące bicie serca zastąpił realny odgłos kroków.
O podłogę szurnęły przysuwane do stołu krzesła i kroki zbliżyły się do drzwi przystając na chwile przy framudze. Uniosła powieki wpuszczając do wnętrza kojący granat i zachłannie powędrowała w kierunku spoglądającego na nią błękitu. Całe ciało niemal wyrywało się by pokonać dzielące ich centymetry, lecz upragniony impuls umysłu nie nadchodził.
Tkwił w dręczącym bezruchu tak samo jak ona.
- Cześć. - Żałośnie rozdarł ciszę męski głos i błękit przed nią powoli zaczął się rozmywać, gdy mięśnie w końcu drgnęły i samotna dłoń powędrowała w kierunku marynarki. Palce zacisnęły się na tkaninie delikatnie badając jej fakturę. Wzrok ponownie spróbował uchwycić uciekające błękitne spojrzenie, gdy dotknęło jej bliskie ciepło szorstkiego policzka. Nim jakikolwiek strzępek ostrożnej świadomości zdążył przejąć inicjatywę, spragnione usta powędrowały na spotkanie drugich równie stęsknionych warg. Przez chwilę, wstrzymany oddech zatrzymał czas, by za moment rozpędzić go na nowo za sprawa niepewnie przesuwającej się po linii biodra dłoni.
Filcowa aktówka bezszelestnie dotknęła podłogi a oswobodzone ramię niemal natychmiast wtłoczyło ją w obezwładniające męskie ciepło. Topiła się w tych ramionach z każdym drgnieniem warg przesuwając dłonie coraz wyżej wzdłuż granatowej toni wierzącej je marynarki, aż opuszki palców dotknęły lądu na rozgrzanej skórze karku. Tętniące w ciele pragnienie wybiło sekundę przegranej ze zdrowym rozsądkiem i trzeźwa rzeczywistość przejęła kontrolę nad sytuacją. Przyspieszone oddechy wypełniły przestrzeń między nimi, przynosząc niespodziewane zażenowanie a uciekające spojrzenia odbiły się od siebie i sięgnęły leżącej na podłodze filcowej aktówki. Nie wiadomo za sprawa jakiej myśli damska dłoń powędrowała w jej kierunku i uniosła oddając mężczyźnie.
Kilkakrotnie przerzucił w dłoni podaną szelkę i zawiesił ją na ramieniu. Odczytując bezgłośny przekaz, skierował swe kroki ku wyjściu, przystając jednak w połowie drogi, przez chwile zawahał się jak by coś rozważając.
Nieznośny lęk wtargnął do jej myśli. Nie... Nie teraz. Będzie jeszcze tysiąc okazji. Tylko nie teraz. Chciała zapamiętać tę chwile i nasycać się nią bez żadnych żali, wymówek i analiz, które za chwile miałby jej zaserwować. Czy to co miało miejsce przed chwila nie mogło zostać tym czym było? Czymkolwiek było... Tęsknotą, pragnieniem, zwyczajnym głodem bliskości? Czy nawet czystym przypadkiem. Nie chciała teraz wiedzieć czym było. Pragnęła pozostawić w sobie to czyste, ciepłe uczucie, którego przed chwilą doznawała i dziś wieczór bez strachu zasnąć otulona jego wspomnieniem.
- Agata... - Rozpoczęło się niewinnie. - Masz może ochotę na drinka? - Wypowiadając te słowa obrócił się trafiając na zaskoczone, nierozumiejące spojrzenie, badające go spod nieznacznie zmarszczonych brwi.
- To znaczy nie teraz, nie dzisiaj. - Sprecyzował lekko zażenowany. - Ale w ogóle, kiedyś? Chciałabyś gdzieś wyjść?
Obserwowała jak zmaga się z własnymi słowami pogrążając się coraz bardziej we własnej obawie, że niepotrzebnie zadał to pytanie. Czekała aż dokończy, choć już w pierwszej chwili wiedziała jaka będzie odpowiedź. Potwierdzająco skinęła głową i uspokoiła uśmiechem jego obawy, choć wewnątrz szalały jej własne. Odwzajemnił go delikatnym drgnięciem kącików i pielęgnując w sobie przyjemne uczucie niezdefiniowanego sukcesu, ponownie skierował się ku drzwiom. Nacisnął klamkę i z ostatnim spojrzeniem na jej smukłą sylwetkę opuścił kancelarię.
- Zadzwonię – rzucił na pożegnanie.

***