Duet Pinky & Mózg serdecznie wita wszystkich w naszych
skromnych progach!
Postanowiłyśmy połączyć siły i stworzyć dla Was opowiadanie.
Po długiej, często nic nie wnoszącej pracy, która trwała od sierpnia, zgodnie
możemy zaprezentować Wam to coś.
Całość dedykujemy przede wszystkim Madzi, temu trzeciemu
guptokowi, który po prostu jest <3 Dedykujemy tym, które inspirują: Beci, Agatce,
Kataszy, Katniss, eM., Two of us, Magdzie Czerniewicz, Jadze i wszystkim
twórczyniom, których tutaj nie wymieniłyśmy. I w końcu dedykujemy Joan, Keksowi
i Yellow, które zawsze gdzieś tam się kryją, żeby podyskutować :D
Zapraszamy do czytania! *zbierają manatki i uciekają*
______________________
"Z całych
sił"
Wdycham świt do
płuc
Myśli pędzą,
chciałbym stłumić ten zgiełk
Tam gdzie jesteś
ty, nie ma już mnie, już nie
Słyszę twój głos
Czy wciąż śmiejesz
się tak jak obok mnie?
Czuje twój wzrok
Jakbyś była tu
Przeciągnąłem się na niewygodnym fotelu. Spędzam na nim
przeciętnie kilka godzin dziennie i za każdym razem wychodząc z kancelarii,
odczuwam silny ból mięśni. To nie ten sam fotel z poprzedniej kancelarii. Zacznijmy
od tego, że to nie ta sama kancelaria. Inni ludzie, którzy mijając mnie na
korytarzu powiedzą szybkie cześć, choć nawet nie znam ich imion - nie wiem o
nich nic. Praca po godzinach nie jest tak przyjemna jak dawniej. Nie ma tego
samego gabinetu, w którym do późnych nocy paliło się światło, a w nim pracowała
brunetka. Każdy skrawek tej kancelarii jest dla mnie obcy, mimo iż pracuje w
nim przeszło drugi miesiąc, nadal nie czuje się tutaj komfortowo. Codzienne
odwiedziny Iwony w moim gabinecie stają się bardziej męczące niż ta cała praca
w tej kancelarii. Nie mam tutaj swojego miejsca, nie ma przy mnie humorzastej
Agaty, chodzącego głową w chmurach Bartka i ostatnio nieobecnej Doroty. Nie ma
ich przy mnie, choć to ja powinienem być przy nich. Opuściłem niczego winnych
przyjaciół. Z tego, co słyszałem, zbyt długo nie czekali, by ktoś zajął moje
miejsce i to na pewno nie jest nikt z nich. Jest to ktoś nowy, obcy w moim gabinecie,
choć chyba tak już nazywać go nie mogę. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz
byłem u nich w odwiedzinach. Praca, praca i ciągła praca nie pozwalają mi na
to. Chociaż mam wymówki, by nie spotykać się na drinku Czerską. Nie mam ochoty
na kolejne dziwne insynuacje ze strony Agaty, nie mam siły na kłótnie i kolejne
ciche dni - które trwają miesiącami. Męczy mnie ta cisza między nami. To może
dziwne, bo chyba nie powinienem tęsknić, a tęsknię. Nie ma dnia, bym nie myślał
o niej, o kancelarii. Egoista… pieprzony egoista i nic więcej. O czym myślałem
odchodząc? Na pewno nie o niej. Obiecałem jej, że będę. A co zrobiłem?
Uciekłem. Jak tchórz. Spakowałem swoje rzeczy i po prostu przeniosłem się do
innej kancelarii, bo co? Bo tak było wygodniej? Bo nie musiałem oglądać tej
parszywej gęby Huberta? Bo nie chciałem patrzeć na to jak… ech, nie mam siły
już o tym wszystkim myśleć. To jest tak ściskające za serce wspomnienie.
Największy życiowy błąd, jaki mogłem popełnić – nie, największym błędem było
zmienienie kancelarii, w którą każdy z naszej czwórki włożył odrobinę siebie,
na coś zupełnie nie pasującego do mnie. Ostatni raz tego wieczoru rozejrzałem
się po kancelarii i opuściłem ją, wracając do pustego domu. Nieraz podczas
podróży do domu, chciałem jechać do niej. Tak jak dawniej przekraczać z nią
próg mieszkania i zasypiać u jej boku. Byłem szczęśliwy przy niej, byłem tak
cholernie szczęśliwy. A teraz? Teraz jestem nikim. Nieraz mijając ludzi na
ulicy czy też w sądzie, miałem wrażenie, że ją słyszę. Jak rozmawia, śmieje się
i jest szczęśliwa, ale gdy tylko odwracałem się nie odnajdywałem nigdzie jej
twarzy, a śmiech wciąż siedział w mojej głowie. Zasypiając samotnie,
zastanawiałem się czy i ona zasypia samotnie, czy też w jej łóżku zagościł nowy
mężczyzna. Rzuciłem się na kanapę w salonie i luzując krawat, przymknąłem na
ułamek sekundy powieki. Widziałem jej twarz. Była taka jak zawsze –
uśmiechnięta, pełna życia i szczęśliwa. Cholerne dwa miesiące ciszy. Nawet jej
nazwiska nie dostrzegałem na rozprawach w sądzie, tak jakby po naszej ostatniej
kłótni po prostu zniknęła.
Każdym szeptem z
twoich ust
Każdym dźwiękiem
twoich słów
przywołujesz tamte
dni
A ja zatrzeć
chciałbym ślad
Spojrzałem na zegarek, do rozprawy miałem jeszcze
kwadrans. Podszedłem do automatu, stała tam i ona. Wzrok skierowany miała na
teczkę akt, w dłoni trzymała parującą jeszcze ciecz. Wyglądała jak zwykle
zjawiskowo. Nie wiem, czy tak każdy ma, że kobieta po rozstaniu staje się
jeszcze bardziej atrakcyjna, a człowiek coraz bardziej żałuje swojej
decyzji?
- Cześć - zagadałem wrzucając monetę do automatu. Nie
odezwała się, spojrzała na mnie znad akt, po czym ponownie wbiła wzrok w akta -
jak leci?
- Jak widać - odpowiedziała obojętnie. Na moje
nieszczęście nasza rozmowa nie trwała zbyt długo, w jej torebce zaczął dzwonić
telefon. Spojrzałem ukradkiem na telefon, który trzymała teraz w dłoni. Rzuciła
mi się od razu w oczy nazwa kontaktu: "Maciek". Czułem, jak w gardle
powstaje gula, a cały żołądek podchodzi mi do gardła. Nie chciałem dopuszczać
do siebie myśli, że ten Maciek, który do niej dzwoni, jest jej byłym
Maćkiem.
- Dobra, będę o 15. (...) Postaram szybciej wyrwać się z
kancelarii.(...) Tak, ograniczyłam. Słuchaj nie mogę teraz rozmawiać, porozmawiamy
jak przyjdę. Cześć. - Spojrzała na mnie lekko zdenerwowana, chowając nerwowo
telefon do torebki.
- Chyba dobrze ci się powodzi? - zapytałem nerwowo.
- Nie narzekam.
- Długo jesteście razem?
- Słucham? – zapytała, zamykając akta i rzucając mi
złośliwe spojrzenie.
- No ty i Maciek. Do trzech razy sztuka? - Nie wiem, co
we mnie wstąpiło. Na pewno zazdrość, to było pewne.
- Znowu zaczynasz? - Podeszła bliżej. - Tak samo jak z
Hubertem? I co znowu się o mnie troszczysz?
- Szybko się po prostu pocieszyłaś. Nie masz co się bać,
możesz przecież mi powiedzieć, nic nas nie łączy.
- Wiesz co, jesteś żałosny! Najlepiej odejdź sobie teraz
jak z kancelarii albo wiesz co, ja odejdę. - Wtedy nie wiedziałem, że zobaczę
ją po raz ostatni.
Zaciśniętą dłonią uderzyłem w blat stołu tak, że stojące na nim butelki
piwa przewróciły się. Rzuciłem marynarkę tuż obok tej otrzymanej w prezencie od
Iwony. Samo patrzenie na zgniły fiolet materiału przyprawiało mnie o mdłości.
Dość że w całej kancelarii przeważa fiolet, to jeszcze mam nosić tę marynarkę,
która sprawia wrażenie mundurka pracy. Większość pracowników kancelarii ma
jakikolwiek najmniejszy element fioletu na sobie, ale na mnie tego na pewno
nikt nie zobaczy. Rzygam tym kolorem. Na samą myśl tego, że jutro będę musiał
spędzić cały dzień w kancelarii, już mnie ściska w żołądku. Jeszcze te obrazy.
Nie wiem, kto urządzał jej te wnętrza, ale powinna wynająć jakiegoś
specjalistę, a nie maniaka fioletu i nagich obrazów. Aby tylko do jutra i dwa
dni odpoczynku od tej kancelarii. Czuję się jak w szkole, odliczam do weekendu,
a kancelarię uważam za więzienie, w którym muszę spędzić większość dnia. To się
musi jak najszybciej zmienić.
***
Płyną dni bez chwil
Bezwiednie już tkwię
Miedzy jawą a snem a snem, a snem
Godzina dziewiąta. Ja, test ciążowy i przerażone myśli.
Nie panowałam nad płynącymi łzami. Nie potrafiłam ich opanować, byłam tym
wszystkim przerażona. Samotne macierzyństwo... chyba najbardziej boję się tego.
Mogłabym powiedzieć o tym Markowi, ale nie wiem jak zareaguje. Nigdy nie
rozmawialiśmy - pomijając rozmowę przy ognisku - o dzieciach, a co jeśli nie
będzie chciał zaakceptować tej wiadomości. Nie mam też w sobie tyle odwagi, by
mu to powiedzieć, by powiedzieć wszystko wszystkim. Mogę walczyć na sali
sądowej o uniewinnienie klientów, mogę walczyć z obcą kobietą o ostatnią parę
szpilek, ale nie potrafię rozmawiać o uczuciach, emocjach ani nawet nie
potrafię mówić o stanie, w jakim obecnie się znajduję, a raczej
o tym, co noszę pod sercem. Owoc jakże krótkiego, ale namiętnego romansu, który
wspominać będę przez lata. Na pewno wspominać będę jego nagi tors. Momentalnie
na twarz wkradł się subtelny uśmiech, który po chwili zniknął pod kolejną falą
łez. Z jednej strony są to naprawdę cudowne wspomnienia, a z drugiej strony
ściskające za serce i przyprawiające o łzy.
Przewróciłam się na drugi bok, unikając wpadających przez
żaluzje promieni słonecznych. Myśli kołatały mi się w głowie. Od ostatniej
wizyty u ginekologa minęły trzy dni, a ja zmieniłam swój tryb życia przeszło
dwa miesiące temu. Jest lepiej. Ograniczam pracę najbardziej jak tylko
potrafię, przyjmuje mniej spraw, co dla niektórych wydaje się naprawdę
podejrzliwe – zwłaszcza dla nic niewiedzącego Bartka, który w ostatnim czasie
dość często nie myśli o niczym innym jak o swoim synku. Informacja o tym, że
najmłodszemu w kancelarii urodził się syn chyba wszystkich zszokowała. Z jednej
strony było mi przykro, że nie dowiedziałam się o tym szybciej, ale z drugiej
strony mam dziwne przeczucie, że starał się powiedzieć mi o tym, ale byłam zbyt
zajęta sprawą Huberta i Markiem, by znaleźć czas na rozmowę z nim. Teraz to ja
wszystkich zszokuję, gdy mój brzuch z miesiąca na miesiąc będzie stawał się
coraz większy i trudniej będzie go ukryć. Teraz jeszcze daję radę, ale co
będzie potem. Jak im zacznę tłumaczyć mój powiększający się brzuch, a zwłaszcza
to, kto jest ojcem. Jeżeli dobrze pomyślą i połączą jedno z drugim, wreszcie
dojdą do tego, że moje ostatnie zachowanie wynikało z ciąży, a ojcem dziecka
jest Marek. Przecież aż tak głupi nie są, ale ja za to owszem. Po prostu
idiotka ze mnie, zrujnowałam sobie życie na własne życzenie. Mogłam poświęcać
mu więcej czasu, bardziej słuchać i zaufać jego podejrzeniom odnośnie Huberta.
Ale nie, przecież musiałam uwierzyć w dobre intencje Huberta i teraz mam.
Jestem samotną i ciężarną kobietą, a mogłam żyć szczęśliwie u boku Marka.
Nienawidzę życia i wszystkiego z nim związanego. Poranek… Dlaczego ja tak
bardzo go nienawidzę. Może przez to, ze rozpoczyna się kolejny dzień kłamstw i
tajemnic? Kolejny dzień ucieczki i ukrywania. Kolejny dzień, który po
prostu muszę przetrwać.
***
Ciemność. Dźwięk rozsadzający moją głowę. Wciąż ciemność.
Przez niezidentyfikowany przeze mnie jeszcze dźwięk przebijają się głosy. Czy
oszalałam? Czy to wyobraźnia płata mi figle? Ciepło dłoni na mojej dłoni.
Otwieram na milimetr oczy. Wszystko za mgłą. Intensywne światło pali moje
źrenice. Głęboki oddech i znów cisza.
Spojrzałam na zegarek - spóźniona.
Ostatnio zbyt często mi sie to zdarzało, dłuższe wylegiwaniu się w ciepłym
łóżku nie sprzyja mojemu wizerunkowi. Wbiegłam do sądu, potrącając w drzwiach
mecenasa, z którym ostatnio wygrałam pojedynek na sali rozpraw. Nie był
ucieszony, gdy zawartość jego akt rozsypała się na ziemię.
- Przepraszam - rzuciłam, dalej podążając przyśpieszonym krokiem ku sali
rozpraw. Minęłam na korytarzu kilka znajomych osób, z którymi wymieniłam się
tylko uśmiechami i szłam dalej przed siebie. W pośpiechu dopinałam togę, by w
ostatniej chwili wkroczyć do sali rozpraw, tuż przed sędzią. Oddychałam płytko
i szybko. Cieszyłam sie, że to pan prokurator jako pierwszy zabrał głos. Miałam
chwilę, by uspokoić oddech, który powodował. że nie mogłam zebrać myśli.
Wstrzymałam oddech - stop! Przecież to powoduje, że przestajemy myśleć i
popełniamy błędy.
Wdech.
Prokurator nadal mówił. Jednak jego głos rozbrzmiewał echem w mojej głowie
powodując, że jeszcze bardziej nie mogłam się skupić.
Wydech.
- To nie było tak, nie wyszedłem z nią z tej restauracji. Wyszedłem szybciej. -
Głos prokuratora i szept klienta powodowały chaos w mojej głowie. Odczuwałam
zmęczenie tak silne, że każda komórka mojego mózgu przestawała współpracować. W
mojej głowie były tylko głosy i nic więcej. Spokojnie, jeszcze kilka oddechów i
będzie dobrze.
Wdech.
- Pani mecenas? - Gdzieś cichy głosik próbował przebić się niejednokrotnie
przez huczące słowa, wciąż doprowadzające do migreny.
- Tak? - zapytałam po którymś z kolei razie powtórzenia pytania przez sędzię.
- Możemy kontynuować? – zapytał, poprawiając okulary. Skinęłam głową i znów
pustka w głowie.
Cisza.
Wydech.
Krzyk. Odbijający się echem krzyk, tak intensywny, jakbym była w centrum
otaczających mnie głośników. Wciąż krzyk dochodzący z ust klienta. Wciąż
krzyczy w kierunku prokuratora. Bezsilność. Staram się wypowiedzieć cokolwiek,
lecz nic nie wypływa z moich ust, tylko cisza.
Wdech.
Zamykam oczy. Ciągły hałas w głowie. Otwieram je. Kolory bledną. Unoszę swoje
ciało.
- Prosiłabym o przerwę. - Ostatkiem sił zwracam się do sędziego.
Wydech.
Zamykam oczy. Cisza. Otwieram je. Kolory stają się coraz bardziej szare, obraz
staje się zamglony. Wszyscy opuszczają salę rozpraw. Wychodzę i ja.
Krok za krokiem. Oddech za oddechem. Każdy kolejny krok wyciąga ze mnie
ostatnie pokłady energii. Słońce pada na moją twarz. Schodek za schodkiem i
jestem na chodniku. Wszystko jakby spowalnia. Silny skurcz. Silny ból. Dłonie
oplatają brzuch. Wstrzymuje powietrze.
- Agatko! Agatko, co się dzieje? - Głos w mojej głowie był tak cichy i niewyraźny,
że z trudem zrozumiałam. Uniosłam swój wzrok, przez zamglony obraz ujrzałam
zmartwionego i przerażonego ojca. Wypuszczam powietrze. Ból nasila się z każdym
skurczem. Mimowolnie łzy spływają mi po policzkach. Nagle moje ciało stało się
takie bezwładne.
Ciemność.
Pip - pip.
Otwieram oczy. Rwący ból u podbrzusza. Zaciskam zęby i staram się usiąść.
Rozglądam się po wnętrzu. Wpatrzony w okno stoi ojciec, dumając nad czymś. Jego
twarz wyraża smutek, zmartwienie i złość? Ale na co? Czyżby był zły na mnie?
Spoglądam na pielęgniarkę, która wymienia kroplówkę.
- Co się stało? - zapytałam tak słabo, że sama nie rozpoznałam swojego głosu.
Ojciec spojrzał na mnie i usiadł przy łóżku.
- Zaraz poproszę lekarza. - Pielęgniarka opuściła pokój. Między mną i ojcem
panowała napięta cisza. Czułam, że ma ochotę zmieszać mnie z błotem.
- Tato…? - spojrzałam na niego i chwyciłam jego dłoń.
- Agata, czy dla ciebie praca zawsze musi być najważniejsza? Przyjeżdżam Cię
odwiedzić, a ty lądujesz w szpitalu. Praca to nie całe życie, zrozumiesz to
wreszcie?
- Tato... - spojrzałam na niego, chcąc już coś powiedzieć. Jednak w tym czasie
do pokoju wszedł lekarz. Spojrzałam na niego. Jego wyraz twarzy nie wróżył
najlepiej. - Straciłam je, prawda? – zapytałam, starając się powstrzymać
zbierające się w oczach łzy.
- Przykro mi. Staraliśmy się uratować jajowód, ale pęknięcie było zbyt
obszerne. - Wbiłam wzrok w ścianę przed siebie. Głos lekarza z każdą sekundą
stawał się coraz bardziej cichy i niewyraźny. Aż w końcu zapanowała cisza.
Przerażająca cisza. Mój umysł się wyłączył. Tak po prostu na kwadrans przestał
funkcjonował. Trwałam w takim zawieszeniu, nie potrafiąc zrozumieć, że to już
koniec.
***
Białe ściany. Białe podłogi. Białe światła. Białe ławki. I
ludzie. Mnóstwo ludzi.
Ci uśmiechnięci, których życie właśnie rozjaśnia blask. Ci
smutni, którym wszystko wali się na głowę, a jedyną słabością, którą mogą
pokazać, są kryształowe łzy. Ci zirytowani, czekający na spóźniające się
informacje. Ci wkurzeni, którym nic się nie układa. I Ci zdezorientowani,
którzy sami nie wiedzą, co właściwie tutaj robią. Jak Marek. Zupełnie jak
Marek.
Stoi na korytarzu, co kilka chwil wykonując obrót wokół
własnej osi. Nerwowo odgina palce, a jego ciężki oddech zdaje się wypełniać
całą przestrzeń. Układając w głowie plan, nieustannie go traci. Nie wie
dlaczego. Nie wie, czemu to tak cholernie boli. Ale już wie, jakim ogromnym
błogosławieństwem jest niewiedza. Teraz niekończące się myśli zalewają jego
umysł. Tyle pytań i żadnych odpowiedzi. Pustka. Cisza. I serce. Bolące serce.
Kolejny obrót. Ona wychodzi. Ze spuszczoną głową, ale już
sam jej widok wyzwala w nim sprzeczne emocje. Gniew i… i jedno całkowicie
niezidentyfikowane przez niego uczucie. Kiedy ich tęczówki napotykają się
wzajemnie, pioruny zawisają w powietrzu. Iskry ciskają na wszystkie strony. I
choć drugie uczucie dominuje u Marka, jednak gniew wygrywa. Gniew zawsze
wygrywa. A on wybucha. Wypluwa z siebie jedno jedyne, nurtujące go zdanie.
- Dlaczego, Agata? Dlaczego? Powiedz mi po prostu, dlaczego?
– Jego ton lekko się waha, załamując się w pewnych kwestiach. – Nie rozumiem.
Spójrz mi w oczy i powiedz mi, bo nie rozumiem. Wciąż się zastanawiam i nie mam
pojęcia, czemu mi nie powiedziałaś. Powiedz mi, proszę. – Bierze głęboki wdech
i przeciera twarz dłońmi, a ona tylko tępo się w niego wpatruje, nie mając
nawet najmniejszego zamiaru odpowiedzieć. – Zdajesz sobie, jak bardzo to wobec
mnie nie fair? Powinienem wiedzieć, Agata. Powinienem. To także moje dziecko.
Urywa. I patrzy, tak uporczywie patrzy jej w oczy, w
których, mógłby przysiąc, przez moment zalśniły łzy. A ona, niewzruszona, jakby
mechanicznie przestępuje z nogi na nogę. Potem mruga kilka razy i tym swoim
opanowanym, spokojnym, wręcz wyćwiczonym oficjalnym głosem mówi:
- Było, Marek. To było twoje dziecko.
***
THE END.
Taki jak zamierzałyśmy. Ale zgodnie z obietnicą prezentujemy
Wam trochę bardziej optymistyczne zakończenie. (Jako dodatek do tego drama)
Z cyklu: „Rzygam tęczą” – zapraszamy serdecznie :D
***
Oddech.
Siedzę na kanapie.
Moją twarz pokrywają łzy. Wciąż płaczę. Biały przedmiot spoczywa na stoliku. To
test. Test ciążowy. Dwie kreski. Pozytywny. I… i znowu łzy. Nie wierzę, to nie
może się dziać. Nie może.
Wdech.
Spoglądam na mężczyznę
w białym fartuchu. Patrzy na mnie przyjaźnie, uśmiecha się pokrzepiająco. Coś
mówi, ale ja już nie słucham, płaczę. Płaczę przy nim. I jestem na siebie zła o
to, że płaczę, ale wciąż płaczę. Czuję się jak właśnie przełamana tama, przez
którą ucieka woda, przez którą uciekają moje emocje, moje łzy.
Wydech.
Wbija we mnie wzrok,
jest zdezorientowany, czuję to. Nie odwracam się, nie wstaję. Zbieram dokumenty
z chodnika. Obserwuje mnie. I pyta. Tak spokojnym, opanowanym tonem pyta, czy
wszystko jest w porządku. Nie, Marek, wszystko jest do dupy. Świat jest do
dupy. Ja jestem do dupy. Wszystko się wali, a ja nic Ci nie powiem. Znowu. Tak
jak zwykle. Więc odwracam się, bardzo powoli. Kieruję załzawione oczy na jego
twarz, głęboko zaciągam się powietrzem. I wpatruję się w niego, i myślę.
- Tak, wszystko jest w
porządku – wyrywa mi się, nim zdążę cokolwiek przemyśleć. Wymijam go szybko i
gdy tylko znikam na bramką, zaczynam biec, szybciej i szybciej, choć już nie
ucieknę, nie mogę. Dopadła mnie rzeczywistość.
Wdech.
Zsuwam się, oparta o
ścianę. Podciągam nogi do siebie i płaczę. Znowu płaczę. Szlag by to! Nie mogę
przestać. Nie mogę wstrzymać tej lawiny. Maska opadła. Ta wiadomość mnie
zniszczyła. Bezpowrotnie. Nie ma już opanowanej Agaty, jest tylko ta, która
zniknęła dawno temu pod przykrywką. Jest tylko ta dziewczyna, która straciła
matkę, ta, która wciąż płakała, ta, której życie się zawaliło. Ta, której życie
zawaliło się ponownie. Właśnie teraz.
Wydech.
Wychowam je. Wychowam
to dziecko. Ale nie powiem mu, nie znajdę w sobie siły. Muszę zniknąć, po raz
kolejny w moim posranym życiu muszę odejść. I jestem zła. Jestem wściekła na
siebie, ale nie mogę mu tego zrobić. I nie wiem, kogo bardziej krzywdzę. Moje
dziecko czy Marka, który nigdy się nie dowie. Co gorsze? Utrata czy niewiedza?
Ale… ale nie zniszczę mu życia, (nie postawię go w takiej sytuacji, nie każę mu
wybierać.) nie teraz, kiedy widziałam,
jak całuje się z tą kobietą. Nie teraz, na pewno nie teraz. Na pewno już nigdy.
Cisza.
Cisza.
Cisza.
Głęboko wciągam powietrze. Moje ciało zamarło, a powieki
odmówiły posłuszeństwa, bo wciąż starają się powstrzymać łzy. Oddycham ciężko.
Z wysiłkiem. Nie mam już siły żyć. Na pewno nie teraz. Na pewno nie w tym
momencie, kiedy straciłam tak wiele. Moje ciało opuszczają emocje. Rozpaczliwie
pragną wydostać się na zewnątrz. Przez zamknięte oczy wydostają się łzy i
płaczę. Jest już za późno. Po prostu płaczę. Bo nie mam już nic.
***
Wstaję, mimo tylu ran
I znów do góry głowę
Idę dalej
Idę dalej tam gdzie zaprowadzi wzrok
Wstaję, mimo tylu ran
I lżejszy o połowę
Idę dalej
Idę dalej sam
Nie trzyma mnie tu nic
Budzę się rankiem, całkowicie przygnieciona rzeczywistością.
Jak co dzień zresztą. Odchylam ociężałe powieki, ujawniając światłu dziennemu
moje przeszklone błękitne tęczówki. Płakałam pół nocy. I po co? Na darmo. Ale
musiałam się wyładować. Musiałam uwolnić mój ból, mój gniew, moją nienawiść.
Musiałam pozbyć się tego uczucia beznadziejności, które każdego dnia od nowa
zakorzenia się we mnie.
Powoli siadam na łóżku i sięgam po leżący na stoliku
telefon. Siedem nieodebranych połączeń. Dwa od Doroty i pięć od… pięć od Marka!
Oczy praktycznie wychodzą mi z orbit. Nie rozmawiałam z nim od... zresztą to
nieważne. Nawet go nie widziałam. Chwilowe błogosławieństwo. Ten Ktoś na górze
chyba ograniczył mi moje wodospady łez do minimum, utrudniając losowi spotkanie
Dębskiego. Jestem za to wdzięczna. Pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy jak
bardzo.
Spuszczam nogi z łóżka i rozglądam się po pokoju. Jest tu
zaskakująco czysto jak na moje normy. Tylko jedna szklanka i talerz z
wczorajszej kolacji na stole. Wszystko pięknie ułożone na półkach. Od dawna nie
miałam tu takiego porządku. Kładę jedną dłoń na moim brzuchu, ale wtedy
przypominam sobie o wszystkim. Mam ochotę się rozpłakać. Wstaję, a szeroka
koszulka opina moje ciało, sięgając mi zaledwie do połowy ud. Idę do łazienki i
staję przed lustrem. Patrzy na mnie widmo. Ale nawet to mnie nie rusza. Już
wszystko mi jedno. Starannie myję zęby i biorę szybki prysznic, po czym
zakładam świeżą koszulkę i zwykłe czarne legginsy. Przeczesuję włosy i
przeglądam się w lustrze. Nic się nie zmieniło. Szybko wracam do łóżka,
przynajmniej pocieszona tym odświeżeniem, i zakopuję się w wciąż ciepłej
pościeli. Nie mam zamiaru się stąd ruszać. Ani teraz, ani w ogóle. I wtedy
dzwonek. Ten denerwujący sygnał, który ignoruję od kilku dni we wszystkich
możliwych formach. Ale nie ustępuje i w końcu muszę się podnieść.
To jest ta chwila, której się wyczekuje. Świadomie lub
nieświadomie. Dzisiaj nie chcę, naprawdę nie chcę go widzieć. Ale wiem, że to
on. Bo kto? Idę najwolniej, jak potrafię, ale to i tak się stanie. Dotykam
dłonią zamka, przekręcam i otwieram.
Nie chciałam dotrwać do tego momentu, bo wiedziałam, że mnie
zniszczy. Wiedziałam, że to spojrzenie mnie pochłonie. Nie myliłam się. Marek
natychmiast znalazł drogę ku moim oczom i zakotwiczył w nich, sprawiając, że
teraz nie mogę się ruszyć. Z każdą następną sekundą czuję, jak przez tą
niewidzialną nić, która się między nami zawiązała, przekazuje mi wszystkie
elementy dręczących mnie wspomnień.
Wspominam wszystkie
chwilę sprzed kilku miesięcy. Wspominam, kiedy wodził za mną wzrokiem, gdy
tylko pojawiałam się w kancelarii. Wspominam, kiedy odprowadzał mnie rozpalonym
spojrzeniem, gdy znikałam za zakrętem sądowego korytarza – chwilę wcześniej
pozostawiając na jego policzku odcisk moich ciepłych warg. A przede wszystkim
wspominam, gdy to właśnie ja wpatrywałam się w niego rankiem, kiedy udawało mi
się obudzić odpowiednio wcześnie – tak byśmy mogli jeszcze razem poleżeć w
łóżku. Doskonale pamiętam ten moment, gdy opierałam się na łokciu i zaglądałam
w bezkres jego oczu. Pływałam w tej błękitnej otchłani, stopniowo zmierzając ku
głębinom. I wtedy, kiedy myślałam, że już tonę, że odchodzę, że umieram, coś
wyciągało mnie stamtąd, jakby rozpaczliwie nie pozwalało mi odejść. To był on.
Obserwowałam sposób, w jaki na mnie patrzył, słowa, jakimi mnie komplementował,
dotyk, jakim mnie obdarzał – to wszystko sprawiało, że coraz mocniej wierzyłam
w pewne marzenie, które zakorzeniło się gdzieś w mojej podświadomości.
Potajemnie wierzyłam, że mu na mnie zależy, że mnie kocha. I im bardziej
skupiałam się na tym, jak się przy mnie zachowywał, tym dotkliwiej uświadamiałam
sobie, że być może mam rację. Chciałam mieć rację. Chciałam, by tak było. Ale
nigdy bym się do tego nie przyznała. Mimo to wciąż tliła się we mnie nadzieja,
że pewnego dnia tak po prostu powie, że jestem dla niego ważna – czułam to,
przecież jestem kobietą, ale pragnęłam to usłyszeć, mieć dowód w jego słowach –
że powie: „Kocham cię”, a ja będę mogła wtedy spokojnie umrzeć – będę mogła
odpłynąć w tej wiecznej, pełnej błogości chwili.
Ale wracając do sedna
tego porannego gestu. Pamiętam również, jak za każdym razem, gdy już wypatrzyłam
w jego oczach wszystko, co możliwie i przeze mnie pożądane, z moich ust padało
pytanie:
- Jak ty to robisz? –
zawsze ganiłam się za tę śmiałość, za ten nieodpowiedni występek, ale nie
potrafiłam tego powstrzymać. Tak było zawsze. Zawsze mówiłam to samo. A on
zawsze odpowiadał tak samo: „Co?” – i na tym się kończyło. Wciąż marzył, że mu
odpowiem, ale nigdy nie otrzymał zwrotnej „wiadomości”.
Pamiętam też wszystkie
reakcje na to zagadnienie.
Były dni, kiedy nic
nie mówiłam, kiedy całkowicie milkłam. Jedynie wpatrywałam się w otchłań jego
tęczówek i tonęłam, głębiej i głębiej. A on robił identycznie, nadal oczekując
na to, co powiem.
Czasami, właśnie po
kilku minutach tego cudownego milczenia, tak po prostu zbliżałam się do jego
warg i, jak najdelikatniej potrafiłam, muskałam je swoimi. Oczywiście spotykałam
się potem z cichym pomrukiem zadowolenia, a on łapczywie przyciągał mnie do
siebie i zaczynał całować. W gruncie rzeczy, nic w tym dziwnego nie było. A i ja,
i on czerpaliśmy z tego bezgraniczną przyjemność.
Ale było też tak, że
odpowiadałam. Najpierw zachowywałam między nami ciszę, która powoli zmieniała
się w oddechy pożądania, a potem najspokojniej w świecie mówiłam: „Uwielbiam,
gdy jesteś taki…”, i tutaj znowu spotykałam się z powyższym pytaniem, ale tym
razem nie trzeba było tłumaczeń – oboje wiedzieliśmy, co myśli każde z nas,
więc zatracaliśmy się w chwili, w uczuciu, które krok po kroku nas pochłaniało.
Wyrywam się z gonitwy myśli, pospiesznie odrywając wzrok od
jego twarzy i kierując go na moje stopy. On niewzruszony tą sytuacją, zabiera
się za realizację celu, który go tutaj najwyraźniej doprowadził. Delikatnie
odpychając mnie ramieniem, wparowuje do mieszkania, nie zwracając uwagi na moje
sprzeciwy.
- Nie wydaje mi sie, żebym zapraszała cie do środka –
rzekłam, starając się doprowadzić swój głos do normalności.
- Chyba najwyższy czas porozmawiać, nie uważasz?
- Ale chyba nie mamy, o czym już rozmawiać - oparłam się o ścianę, patrząc na
niego tak wściekle, jakby to on był odpowiedzialny za wszystkie kataklizmy
świata.
- Najlepiej udać, że nie ma i nie było tematu, prawda? Najlepiej uciekać od
problemów, tak jak robisz to najlepiej. - Zrobił kilka kroków naprzód. - Przestań
uciekać.
- Jakbyś nie zauważył stoję i nie wykonuje, żadnych ruchów - rzekłam na
odczepnego.
- Przestań sobie robić żarty, mówię poważnie.
- Ja też - zmrużyłam oczy.
- Nigdy się nie dogadamy, prawda? - smutnym wzrokiem
odszukuję moje tęczówki. I to milczenie, które utrzymuje się przez kolejne
kilkanaście sekund.
- Nie wiem, Marek. Nie mam pojęcia. - Wzdycham i kręcę
głową. Kilka pojedynczych łez spływa po mojej twarzy. To jest tak ciężko udźwignąć, uciążliwa myśl wkrada się do mojej
głowy.
- Mam jednak nadzieję, że tak. Może kiedyś. - Uśmiecha się
nieśmiało i odwraca, podążając w stronę drzwi. Nie odchodzi daleko, a ja
słyszę, jak z moich ust wydobywa się krzyk.
- Marek! - Odwraca się błyskawicznie i mogę przysiąc, że
jego serce bije równie mocno jak moje. - Tak? - Mówi drżącym głosem.
- Tylko jedno... – Wykrztuszam, błądząc oczami dookoła,
szukając jakiegokolwiek ratunku.
- Tak? - Ponawia pytanie.
- Tylko proszę, nie odchodź.