Na stole stała już ostygła filiżanka kawy. Akta walały się na podłodze i na łóżku, gdyby ktoś wszedł do mieszkania, mógłby pomyśleć, że spędziłam większość nocy, albo nawet całą noc na pracy. Tak jednak nie było. Całą noc spędziłam na przeanalizowaniu za i przeciw propozycji Przemka. Próbowałam uciekać w pracę, jednak nieskutecznie. Pierwszy raz w życiu chyba miałam taki problem z podjęciem decyzji. Chyba wreszcie zaczęłam dojrzewać i rozumieć, że takie decyzje decydują o tym jak wyglądać będzie reszta mojego życia. A ja nie chcę żałować żadnej podjętej od teraz decyzji. Nie miałam siły psychicznych i fizycznych na dalsze rozmyślenia. Za oknami już świtało, a ja nawet nie zmrużyłam oka. Powieki stawały się coraz cięższe po mimo ilości wypitej kofeiny. Walczyłam ze zmęczeniem, ale przegrałam. Ostatnio dość często przegrywam. Najczęściej przegrywam walki z samą sobą. Bo przecież w pewien sposób najpierw trzeba wygrać walkę ze swoimi lękami i obawami, by walczyć o innych. Tik tak tik tak, wskazówki zegara przeskakiwały, a ich dźwięk nasilał się w mojej głowie. Przymknęłam powieki na kilka sekund, a obudziłam się po kilku godzinach. Zbudził mnie upierdliwy telefon zakopany w aktach na podłodze. Czułam się jakbym przespała pół życia, spojrzałam na wyświetlacz. 40 nieodebranych połączeń i dwa razy mniej wiadomości. Moje kilka sekund zmieniło się w kilka godzin, ale potrzebowałam chyba tego. Potrzebowałam dnia by martwili się o mnie? Chyba tak. Być może było to egoistyczne posunięcie, ale niech raz w życiu ktoś i o mnie się po martwi. Nie miałam ochoty na odpisywanie na wiadomości, ani nawet na oddzwonienie. Rzuciłam telefon na łóżko i powędrowałam na długi relaksujący prysznic. Stojąc pod prysznicem czułam ulgę. Nie myślałam w tym momencie ani o Marku ani o Przemku. Myślałam o sobie, o tym jak wykorzystam resztę dnia, którego zostało niewiele. Zaraz po kąpieli zjadłam obfitą kolacje i przysiadłam do akt. Przeglądałam kartkę za kartką co jakiś czas wgryzając się w jabłko. Moją relaksującą cisze przerwał upierdliwy dzwonek telefonu. Chwyciłam w dłoń telefon przyglądając się widniejącej nazwie dzwoniącej osoby. Odebrałam tuż przed jego rozłączeniem.
- Agata? - zapytał tym jego zachrypniętym głosem.
- Nie elf świętego mikołaja. Nie przeprowadzamy na razie rekrutacji na renifery, proszę zadzwonić w okresie zimowym. - mój ton głosu był bardziej obojętny niż tego oczekiwałam.
- Co?
- Zainteresowany jest pan inną pracą? Jeżeli tak to proszę wysłać swój wniosek, do zimy powinniśmy odpowiedzieć.
- Jaki elf? Jakie renifery? Jaka praca? Jaki wniosek? - zapytał zdezorientowany - Agata wszystko z Tobą w porządku?
- Czemu pytasz? - podeszłam do okna podziwiając chowające się na horyzoncie słońce.
- Próbujemy dodzwonić się do Ciebie od rana. Miałem fatygować się właśnie do Ciebie.
- To nie będzie konieczne. - oparłam dłoń o szybę.
- Chciałem poradzić się Ciebie w sprawie ubezpieczeniowej, ale chyba nie jesteś w nastroju. To cześć.
- Czekaj Marek! - rzekłam natychmiastowo pod wpływem impulsu - za ile będziesz?
- Jeżeli wyjdę, to za jakiś kwadrans.
- Będę czekać. - rozłączyłam się i rozejrzałam się po mieszkaniu. Nie mogłam go przyjąć w takim mieszkaniu. Mieszkanie jest wizytówką właściciela, a moje wyglądało jak po przejściu huraganu. Chwyciłam więc w dłonie gruby sweter i wyszłam przed kamienicę. Chodziłam od jednej strony chodnika na drugą, wyczekując pojawienia się srebrnej terenówki. Wraz z jej pojawieniem, poczułam się dziwnie szczęśliwa? Nie to nie możliwe, żeby on tak na mnie działał. To ta pogoda. O tak! To na pewno ta ciepła noc! Podeszłam do niego, spojrzał na mnie delikatnie się uśmiechając. Milczeliśmy, co trochę zaczynało robić się niezręcznie.
- Mówiłeś coś o jakieś sprawie.
- Nie zaprosisz mnie do siebie? - spojrzał w górę. Jedynym mieszkaniem w którym paliło się światło było właśnie to moje.
- Wybacz, ale nie tym razem.
- Rozumiem. Pewnie jest u Ciebie Przemek. - rzekł wyraźnie drżącym głosem.
- Przemek? - uśmiechnęłam się zawadiacko. Spoglądał na mnie wyczekując reszty zdania - Przemek wrócił do Stanów. - zrobiłam jeden krok bliżej niego. Jego oczy znów były przejrzyste i pojawiły się w nich tańczące iskierki szczęścia. Uwielbiałam te iskierki w jego oczach. To takie frustrujące, że próbowałam trzymać się od niego z daleka. Walcząc z każdą namiastką instynktu, którą miałam w sobie, która krzyczała, bym pobiegła z powrotem wprost w jego ramiona. A moje ciało błagało usilnie o ramiona, które owinęłyby się wokół mnie. Im bardziej walczyłam z uczuciami do niego, tym bardziej się do niego zbliżało. Traciłam przy nim głowę, a tego próbowałam uniknąć. Musiałam jakoś przerwać tę grę spojrzeń, bo każda kolejna sekunda zbliża mnie do tego bym wylądowała w jego ramionach.Chwyciłam więc w dłoń zieloną teczkę i oparta o jego maskę samochodu przeglądałam dokumenty.
- Piękne mamy niebo tej nocy. - rzekł oparty o maskę samochodu z głową uniesioną ku niebu.
- Mhm - mruknęłam. - Marek?
- Tak? - nachylił się i w moje nozdrza uderzył ten zapach. Przygryzałam wargi byleby tylko o tym nie myśleć. Ale to stawało się silniejsze. Zapominałam nawet o tym co chciałam mu powiedzieć, wszystko schodziło na boczny tor, a głównym torem pędziły wspomnienia. Walka z nimi była syzyfową pracą. - Agata?
- Co? A tak. Sprawa wydaje się banalna, ale sam wiesz jak jest z ubezpieczycielami, zrobią wszystko, żeby wygrać. Więc uważaj. - zamknęłam teczkę i trzymając ją w dłoniach spojrzałam w niebo. Kończąc podziwianie otoczenia, skierowałam spojrzenie przed siebie, by nie napotkać wzroku Dębskiego. Znów milczeliśmy, tym razem cisza mnie nie krępowała. Wręcz przeciwnie, czułam się swobodnie. Spoglądaliśmy na siebie ukradkowo, raz po raz. Lekki wiatr rozwiewał moje włosy. Ponownie zwróciłam wzrok ku niebu, poszukując znajomych mi jeszcze z czasów szkolnych konstelacji gwiazd. Ale była to tylko ucieczka przed jego wzrokiem. Obserwował mnie i nie zamierzał przestać, chciał zostać przyłapany. Powoli, nie śpiesząc się zerknęłam na niego unosząc kąciki ust ku górze. Był jak magnes, jego ciało przyciągało moje ciało. Znów nasza odległość zmalała. Im mniejsza odległość nas dzieliła, tym większy uścisk w brzuchu czułam. I był to ten uścisk, kiedy w szkole średniej uśmiechał się jeden z przystojniaków. Im dłużej przebywałam w jego przestrzeni, tym bardziej wszystko wokół przestawało mieć znaczenie. Moje oczy powędrowały na jego usta. Musiałam wyglądać co najmniej żałośnie. Kiedy on zachowywał spokój, moje wnętrze szalało z pożądania. Czułam się wręcz jak jakaś desperatka. Musiałam się ewakuować jak najszybciej. Spojrzałam ponownie w jego oczy.
- Muszę iść. - z trudem przeszły mi te dwa słowa przez gardło. Nie poznawałam siebie, zwłaszcza gdy on był w pobliżu. Stawałam się dawną Agatą, która traciła głowę w jego towarzystwie. Następne kilkadziesiąt sekund spędziłam na próbach oderwaniu się od jego spojrzenia. Gdy wreszcie przerwałam nić naszych spojrzeń, pomału odchodziłam w kierunku kamienicy.
- Agata! - krzyknął, a mi na zmianę robiło się raz zimno, raz ciepło. Dreszcz za dreszczem. Odwróciłam się, zbliżał się do niebezpiecznie bliskiej odległości. Stałam jak wryta, nawet przestałam mrugać. Jego dłoń spoczęła na moim ramieniu. Moja reakcja była natychmiastowa - drgnęłam. Następnie sunął swoją dłonią po moim przedramieniu. Przymknęłam powieki oddając się przyjemności jego dotyku. Frunęłam ku niebu. Gdy dotarł do mojej dłoni, przejechał opuszkiem palca po zewnętrznej stronie mojej dłoni, by następnie szepnąć do ucha :
- Wzięłaś moją teczkę. - i nagle przeżyłam twarde lądowanie. Nie tego się spodziewałam. Otworzyłam powieki wciąż stał przede mną z wymalowanym na jego ustach cynicznym uśmieszkiem. Czułam się gorzej niż idiota, właśnie na jego oczach ukazałam do niego słabość. Odwróciłam się na pięcie i zniknęłam w ciemnościach.
Oparłam tył głowy o drzwi, starając się wygenerować jakaś sensowną odpowiedź, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi, na jego zachowanie. Całe ciało drżało, a na ramieniu wciąż odczuwałam ciepło jego dotyku. Coraz bardziej nie wiem co mam zrobić. Jest Przemek zdecydowany, który wie czego chce, przy którym mogłabym nawet poczuć się szczęśliwa. Jest i Marek, niezdecydowany, tajemniczy, przy którym zaznałam już szczęścia i nieszczęścia. Ta noc stawia jeszcze więcej znaków zapytania w moim życiu. Jest tyle argumentów za i przeciw, że staje się to bezsensu. Jednak muszę wybrać jedną opcje. Inni ubezpieczają swoje wybory wyjściem awaryjnym, ale ja nie chcę tego. Chcę wybrać jedną opcje i do końca życia tylko jej się trzymać. Moje drżące dłonie wplątały się w potargane już włosy. Pierwszy raz naprawdę nie wiedziałam co zrobić. Obie opcje są dobre, jednak to jedna z nich ma to coś. Mam dwa tygodnie na podjęcie decyzji. Czternaście dni by moje życie odwróciło się do góry nogami. Trzysta trzydzieści sześć godzin aby sprawdzić uczucia do Marka. Dwadzieścia tysięcy sto sześćdziesiąt minut by odgadnąć intencje Marka. Milion dwieście dziewięć tysięcy sześćset sekund na to by sprawdzić czy jest dla nas szansa? Te dwa tygodnie poświęcę Markowi, bo jeżeli to co nas kiedyś łączyło wciąż w nas płonie, to czemu by nie spróbować raz jeszcze?
Obudziłam się wczesnym rankiem, słońce dopiero ukazywało się na horyzoncie kolorując mglistą Warszawę. Ku mojemu zdziwieniu wstałam optymistycznie nastawiona do dnia dzisiejszego. Po szybkim prysznicu i śniadaniu wyszłam z kamienicy pogwizdując pod nosem. Nawet zakorkowane ulice nie sprawiły pogorszenia nastroju. W kancelarii od razu zostałam zasypana milionem pytań. Nie miałam ochoty słuchać od rana krzyków, więc przytakując myślami skupiałam się na czymś zupełnie innym. Konkretnie na jego gabinecie i jego osobie. W mojej wyobraźni siedziałam właśnie w swoim gabinecie patrząc prosto w otwarte drzwi między naszymi gabinetami. Spoglądaliśmy na siebie uśmiechnięci. Nie myślałam, o tym co mówi Dorota. Być może zachowywałam się zbyt obojętnie w stosunku do niej, ale cenne sekundy uciekały. Przytuliłam ją sprawiając, że zaskoczona umilkła i minęłam ją bez słowa zaszywając w swoim gabinecie. Gdy tylko weszłam do gabinetu, moje oczy momentalnie wbiły się w bramę dzielącą nasze gabinety. Wzdychałam niczym nastolatka widząca do chłopaka, albo sławnej osoby. Kolejne symptomy zauroczenia. To stawało się niebezpieczne, nie miałam zamiaru się w nim zakochiwać, nie na tym etapie, gdzie nie wiem praktycznie na czym stoję. W sumie wiem na czym stoję - na podłodze.
Żegnając się z klientem, zza pleców dobiegł mnie charakterystyczny dźwięk. Ktoś przekraczał właśnie bramę dzielącą mój i jego gabinet. Odwróciłam się powoli ze wzrokiem wbitym w podłogę. Przestałam oddychać by nasłuchiwać kroków osoby zbliżającej się do mnie. Powietrze nie opuszczało moich płuc, czułam jak kręci mi się w głowie, rozpoczęłam więc oddychać. Starałam się najpierw zapanować nad przyśpieszonym oddechem spowodowanym jego wstrzymaniem, następnie uniosłam wzrok ku górze. Był bliżej niż myślałam.Nie odezwał się. Nie dał żadnego znaku. Zachowywał się, jakby czekał na mój ruch. Wlepiając w niego oczy, wzięłam głęboki oddech, starając się przerwać nicość między nami. Gdy nic się nie działo, podjęłam ryzyko.
- Coś się stało, że przybywasz z odwiedzinami w moim gabinecie? Jakaś porada prawna? - przełknęłam głośno ślinę. Nie sposób było tego nie usłyszeć.
- Radzę sobie. - jego kącik ust drgnął ku górze - ale chyba nasi przyjaciele sobie nie radzą.
- Hm? - chyba wstrzymywane przeze mnie powietrze uszkodziło mi mózg, bo wszystko co powiedział przetwarzałam w zwolnionym tempie.
- Łukasz i Alicja, mają małe problemu prawnicze.
- Łukasz i Alicja? - zapytałam niedowierzając - Zaraz, zaraz. A czemu ty mi to mówisz? Nie uważasz, że to są ich sprawy?
- Nie są ich sprawami, jak proszą o pomoc.
- Nawet jeżeli są to nasi przyjaciele, obowiązuje Cie tajemnica adwokacka - powiedziałam z nutką złości. Odwracając się na pięcie i udając do biurka.
- Chyba, że jesteś drugim pełnomocnikiem to co innego.
- Co? - zapytałam nerwowo odwracając się.
- To co słyszałaś. Łukasz i Alicja poprosili nas o pomoc. Nie mnie. Nie Ciebie, ale NAS! - zaakcentował ostatnie słowo, tak, że teraz huczało mi po głowie.
- Mhm. Co to za sprawa?
- Oskarżeni są o przemyt i współprace z mafią. Może być ciekawie. - usiadł w fotelu wciąż się uśmiechając.
- Ciebie to bawi?
- Mnie? Nie.
- Wiedzę przecież, że ten głupawy uśmieszek nie schodzi z twojej twarzy. Mów o co chodzi?
- No bo jak nasz wyjazd skończy się tak jak ostatnio..
- Dobra nie kończ. - odpowiedziałam powstrzymując wkradający się na twarz uśmiech. Siedzielibyśmy pewnie z kilkanaście minut delektując się każdymi wspólnymi chwilami, gdyby nie klient Marka. Zamykając drzwi posłał mi jeden z moich ulubionych uśmiechów i znów zostałam sama w swojej świątyni gapiąc się jak zahipnotyzowana w drzwi. Spędziłam tak większość dnia na gapieniu się w drzwi mając nadzieje, że ponownie się w nich pojawi. Nie chciałam wykonywać pierwszego kroku, chciałam by to on się postarał. Nie chciałam mu ułatwiać sprawy i tak w ostatnim czasie mu ułatwiłam wszystko. Dobra może większość.
Za oknami słońce zmieniało barwę na bardziej pomarańczową. Najwyższy czas na powrót do domu. Wychodząc z kancelarii rzuciłam mechanicznie cześć siedzącemu przy biurku Bartkowi. Przyśpieszyłam kroku widząc czerwony samochód tam gdzie go zostawiłam. Miałam ochotę na długą kąpiel i sen.
- Gdzie się tak śpieszysz? - usłyszałam znajomy głos, dochodzący zza mnie. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się jego. Zwróciłam się twarzą ku niemu. Wystukiwał coś w telefonie.
- Do domu. - odpowiedziałam cicho.
- Nie masz może ochoty na chińczyka, włoszczyznę albo coś innego? - spojrzał na mnie zawadiacko.
- Wiesz co, może innym razem padam na twarz. - wsiadłam do auta i odjechałam. Mimo tego, że chciałam z nim iść po prostu odmówiłam. Czemu to zrobiłam? Chyba chciałam, by się jeszcze trochę postarał. A może po prostu sprawdzam go? Albo on sprawdza mnie? Albo to wszystko to tylko i wyłącznie gra? To jest zbyt skomplikowane jak na tę godzinę. Do kamienicy zostało mi jeszcze jakieś pięć minut drogi, a w mojej głowie z minute na minute powstawał jeszcze większy chaos. Nie mogłam nawet dobrze skupić się na prowadzeniu auta, bo podświadomość mi to uniemożliwiała. Moja dłoń powędrowała do oczu, lekko ściskając za rogówki. Zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki.
Głuchą ciszę przerywały kompilacje nisko dźwięcznych zaczepek i krótki wybuchy męskiego śmiechu. Poważnie zastanawiałam się, czy nie wrócić do auta. Jednak, w chwilach, w których przystawałam i moje nogi prawie zawracały bez mojej wiedzy, przypominałam sobie kim jestem i co robię. Na sali sądowej walczę jak lwica, nie bojąca się niczego. A teraz mam stchórzyć przed grupką nietrzeźwych nastolatków. W każdej chwili mogę wezwać policje, przynajmniej trójka z nich jest niepełnoletnia. Skąd to wiem? Każdy w swoim życiu miał chyba osoby którym chciało się przypodobać, gubiąc własne ja i oddając się w ręce najczęściej starszych, którzy nie robią nic innego jak pokazują gorszą część życia. Ja poświęciłam - przepraszam straciłam na starszej inspiratorce rok życia. Rok życia który mogłam wykorzystać zupełnie inaczej. Tak samo jest z tą grupką młodzieży. Zawsze w takich grupkach znajduje się przywódca, który praktycznie nic nie robi a mimo to wszyscy go czczą jak gdyby był co najmniej jakimś bożkiem. Ale tak to jest, że jeden mówi a reszta wykonuje. Minęłam ich puszczając mimo uszu resztę ich zaczepek.
- Sąsiadeczko, a gdzie sąsiadka się śpieszy? - nie wiedziałam, czy to już mój wytwór wyobraźni czy naprawdę to pytanie padło. Nie chcąc kusić losu, przyśpieszyłam kroku nie odwracając się za siebie. Różnie to z nimi bywa. Może i mam jakieś pokłady siły, ale ja jestem sama a ich siedmiu. Niczym siedmiu krasnoludków.
- Nie pędź tak. Napij się z nami. - odezwał się niski głos, zza moich pleców. Wtedy zrozumiałam, że to nie jest moja wyobraźnia. A krasnoludki wciąż za mną idą. Zanim miałam szanse zdecydować, czy mam się bać i uciekać, czy zacząć szukać innych opcji, mocne ramiona mężczyzny oplotły mnie w pasie, blokując moje ręce. Czując jak uścisk zacieśnia się na moim ciele, instynktownie zaczęłam się szarpać i wyrywać, wkładając w to, wszystkie pokłady siły, jakie w sobie miałam. Moje starania były jednak daremne, bo mimo tego, jak bardzo chciałam się wyzwolić z uścisku, mój oprawca nie oszczędzał chyba na siłowni, bo z łatwością mnie unieruchomił. Reszta towarzystwa przyglądała się zaistniałej sytuacji wiwatując napalonemu gówniarzowi. Przestałam się szarpać, kiedy doszłam do wniosku, że to tylko pogarsza sytuacje w jakiej się znajduje. Układałam w głowie sposoby ucieczki, gdy ni stąd ni zowąd, pojawił się wybawiciel. Rycerz na białym koniu.
- Panowie się nie pomylili przypadkiem?
- Spadaj stąd koleś. - w jednym momencie mogłam znów normalnie oddychać, a przy moim ramieniu stał strzepujący z marynarki ziemie Dębski.
- Rycerzu mówiłam przecież, że jestem padnięta. Więc co tutaj robisz? - uśmiechnęłam się.
- Przejeżdżałem. Pomyślałem, że wpadnę.
- Doprawdy?
- Oczywiście. Gdybym nie przejeżdżał, kto wie co by teraz z Tobą zrobili.
- Poradziłabym sobie.
- Nie wyglądało na to byś sobie radziła.
- Jak przyjechałeś pozwoliłam Ci się wykazać - uderzyłam go w ramię - a tak naprawdę, co tutaj robiłeś?
- Mówię, że przejeżdżałem. Całkiem przypadkiem.
- I całkiem przypadkiem pewnie masz coś do jedzenia w aucie?
- Dokładnie.
- To bierz to jedzenie i zapraszam do mnie. - szłam przodem, słysząc za plecami kroki Dębskiego. Jeszcze kwadrans temu byłam padnięta, zasypiałam w aucie. A teraz przez wybuch adrenaliny spowodowany wcześniejszą sytuacją, nawet nie ma mowy o śnie. Spojrzałam na stojącego z siatką Marka. Mogłabym nawet się przyzwyczaić do takich całkiem przypadkowych wizyt. Nawet gdyby miały być to nasze ostatnie dwa tygodnie.
Pinky
Pomysł na opowiadanie jest interesujący, ale robisz bardzo dużo błędów językowych, a momentami w zdaniach panuje taki chaos, że ciężko cokolwiek zrozumieć.
OdpowiedzUsuń