Domcia
Jestem panem swojego losu i wszystko w moim życiu układa się
według ułożonego przeze mnie kilkanaście lat wcześniej planu. Idąc na studia,
wybierając dany kierunek, wiedziałem, że to właściwa decyzja. Pomimo, że miałem
wtedy zaledwie dziewiętnaście lat i świat wydawał mi się wielki, to już w
tamtym czasie znałem swoje miejsce. Byłem pewien tego, że za te kilka lat
zostanę człowiekiem sukcesu. Tak sobie założyłem i z całych sił dążyłem do
wyznaczonego celu. Nie mówię, że było łatwo. Wręcz przeciwnie – kosztowało mnie
to wiele wyrzeczeń, godzin spędzonych nad książkami. Zdarzało się, że przez
kilka miesięcy nie wychodziłem z domu, by tylko nauczyć się wyznaczonego
materiału. Znajomi śmiali się ze mnie, że jestem idiotą, który nie korzysta z
życia i tylko z nosem w książce patrzy, jak czas mija nieubłagalnie. Śmiałem
się wtedy z nich, miałem wrażenie że to oni są głupcami, którzy do niczego nie
dojdą. Zapytasz, czy miałem wtedy rację? Oczywiście, że nie. Większość z tych,
którzy nie robili nic, mieli wielkie szczęście – tacy ludzie w czepku urodzeni.
Chociaż nie wszyscy. Byli i tacy, który stoczyli się na samo dno i nikt nie
wyciągnął do nich ręki, gdy tonęli. W tamtym czasie miałem kilku przyjaciół.
Przyjaciół? Nie, to chyba złe słowo. Powiedziałbym raczej – znałem kilka osób,
które podawały się na moich przyjaciół, a dla mnie byli tylko zwykłymi
znajomymi. Pomyślisz pewnie, że jestem pyszny i przyjaźń nic dla mnie nie
znaczy. Muszę zaprzeczyć. Przez wiele lat, już jako nastolatek, chciałem mieć
przyjaciela, takiego prawdziwego z krwi i z kości, z którym mógłbym spędzać
wolne chwile (tak, wtedy jeszcze je miałem). W moim życiu pojawiało się kilka
takich osób, ale nigdy nie natrafiłem na człowieka, który nie widziałby w tej
znajomości interesu. Zawsze liczyło się coś więcej, coś innego niż ja. Po kilku
próbach zaprzestałem szukać i oto jestem – człowiek bez przyjaciół. Nie, źle to
brzmi. Jestem człowiekiem, który po prostu boi się nazwać kogokolwiek
przyjacielem i sam wędruje przez życie. Pewnie już po raz kolejny nazywasz mnie
w myślach głupcem, twierdząc, że przyjaźń to coś ważnego w życiu. Dla ciebie z
pewnością, dla mnie niekoniecznie. Ale wracając do mojej kariery. Uczyłem się z
całych sił, należałem do tych, którzy nawet w czasie studiów nie próżnują, po
prostu walczyłem. Jasno postawiony cel, świetlana przyszłość i lepsze życie –
to były moje priorytety w tamtym czasie. Po kilku latach udało się – skończyłem
najlepszą uczelnię, oczywiście z wyróżnieniem. Po studiach zostałem zatrudniony
w najlepszej firmie, szybko awansowałem, pokonując kolejne etapy prawie w
podskokach. Zostałem szefem i już nikt nie stał nade mną. Moje konto
powiększało się każdego dnia, a ja nawet nie byłem w stanie określić sumy,
która była tam ulokowana. Luksusowy apartament, nowoczesne samochody wykonywane
na specjalne zamówienie, codzienne wizyty na siłowni, wyjazdy zagraniczne,
drogie prezenty i wszystko z przedrostkiem „naj”. Zapomniałbym dodać, że na
wszystko to zapracowałem swoją ciężką pracą, niczego nie otrzymałem za darmo.
Człowiek sukcesu, prawda? Też tak myślałem, bo przecież wszyscy wokół tak o
mnie mówili. Kilka razy nawet w gazecie pojawiał się artykuł z nagłówkiem
„człowiek roku” albo „sam zapracował na swój sukces”. I jak tu nie wierzyć,
skoro wszyscy temu wierzą? Uśmiechasz się teraz i zadajesz sobie w głowie
pytanie, o co mi chodzi? Już odpowiadam. Zostałem człowiekiem sukcesu,
dokonałem wszystkiego, co miałem zaplanowane i w tym momencie, gdy powinienem
się cieszyć, że spełniłem swoje marzenie, ogarnął mnie smutek, a może lepszym
słowem jest strach. Pierwszy raz w życiu nie wiedziałem, co dalej. Usiadłem na
fotelu w moim apartamencie, spojrzałem
na panoramę miasta, które tonęło w snach. Ja nie spałem, bo przecież tak się
nauczyłem, że pracuję nawet nocą. Patrzyłem na tysiące świateł i czułem pustkę.
Zadawałem sobie kilka razy pytanie: „co dalej?”. Tonąłem i nikt nie wyciągnął
do mnie ręki. Oczywiście, mogłem dalej pracować w mojej firmie, a właściwie
mógłbym już iść na dożywotni urlop i do końca życia nadal żyć w bogactwie. Odstawiłem
na mahoniowe biurko szklankę z najdroższym whisky i wtedy po moim apartamencie
odbił się echem dźwięk uderzania szkła o drewno. Zrozumiałem, że tak naprawdę
nie mam nic, prócz milionów na koncie. Przez wiele lat nie spotkałem, albo nie
zauważyłem kobiety, którą bym pokochał. Nie miałem dzieci. Moja rodzina, dawno
przeze mnie zapomniana, żyła pewnie nadal w małej wiosce. Nie odwiedzałem ich
od momentu skończenia studiów. To nie tak, że nie czułem takiej potrzeby. Ja po
prostu tłumaczyłem się zawsze brakiem czasu, a po kilku latach nie odwiedzałem
ich nawet na Święta Bożego Narodzenia. Rodzicom wysyłałem regularnie pieniądze,
by mogli żyć w przyzwoitych warunkach, ale jak się okazało po ich poniekąd
przedwczesnej śmierci, nigdy nie skorzystali z mojej pomocy. Mama umarła na
raka piersi w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Ojciec rok później na zawał.
Rodzeństwa nie miałem, więc wyprawiłem pogrzeb sam, to znaczy wysłałem ludzi,
by zrobili to za mnie. Nie miałem chyba odwagi pojechać do mojej rodzinnej miejscowości
i spojrzeć w twarz ciotkom i wujkom. Kilka lat po śmierci rodziców przyjechał
do mnie kuzyn mojego ojca, chciał odwiedzić swojego chrześniaka. Przywitałem
go, jak tylko najpiękniej potrafiłem, poszliśmy na obiad. Wuj powiedział mi
słowa, które zrozumiałem dopiero po jakimś czasie: „Twoja matka zawsze uważała
cię za największy skarb swojego życia. Nikt z nas nie był ślepy, wiedzieliśmy,
że odwróciłeś się od nas. Ona zawsze kłamała za ciebie, mówiąc że dzwonisz i
nawet kilka razy odwiedziłeś swoich staruszków. ” Matczyna miłość nie zna
granic, to dzieci są głupimi istotami, które nie potrafią tego dostrzec, a gdy
już opadną im klapki z oczu, jest za późno. Pojechałem na grób rodziców, późnym
popołudniem, znów nie chciałem by ktokolwiek mnie zobaczył. Stałem przy ich
nagrobku, czytając wypisane nazwiska i nie potrafiłem zrozumieć, co w tym
momencie czuję. W mojej głowie nie było myśli, kompletna pustka. Potem gdy tak
siedziałem w moim apartamencie, zupełnie sam...nie, ja wcale nie narzekam…w
jednej chwili dotarła do mnie cała prawda.
Nie jestem panem swojego losu, nic nie zależy ode mnie. Nie
zrobiłem w życiu nic, co byłoby odpowiednie dla mnie. Zyskując wszystko,
straciłem wszystko. Ironia losu, nieprawdaż? Nie miałem w życiu nic, prócz moim
pieniędzy, które rządziły mną i kierowały moimi ruchami. Zostałem marionetką w
moim własnym teatrze. Miałem być panem i władcą, a stałem się kukłą.
Wypłaciłem z konta dużą sumę pieniędzy. Oddałem
potrzebującym w moim miasteczku, ale nie podpisałem się pod tym darem –
wiedziałem, że ode mnie nikt nie przyjmie darowizny. Nie było to akt z tych,
które mają być odkupieniem grzechów, to był pierwszy krok do bycia człowiekiem.
Następnego ranka zgłosiłem swój apartament do biura nieruchomości, sprzedałem
go za trzy dni za kolosalną sumę. Nawet się nie targowałem, bo i po co –
pieniędzy miałem pod dostatkiem. Kupiłem niewielkie, dwupokojowe mieszkanie w
średniozamożnej dzielnicy. Sprzedałem samochód, zamieniając go na jeep’a. Było
to moje marzenie, gdy byłem nastolatkiem – chciałem jeździć na długie
wycieczki, zwiedzać Europę autem. Największy problem miałem z moją firmą, nie
miałem sumienia zwalniać z dnia na dzień moich pracowników. Spośród najwyżej
postawionych wybrałem cztery osoby – dwie kobiety i dwóch mężczyzn – między
których podzieliłem udziały. Powierzyłem w ich ręce dorobek kilku lat mojego
życia, ale nie żałowałem. Wiesz, ta firma wciąż działa i ma się całkiem dobrze. Gdy odchodziłem, pożegnałem się z wszystkimi pracownikami,
mówiąc że więcej moja noga nie postanie w tym budynku, ale im życzę
szczęśliwych decyzji w życiu. Nie wróciłem tam już nigdy więcej. Zapytasz, czy
znów nie miałem odwagi. Tym razem, nie chciałem po prostu wracać do
przeszłości, która nie miała żadnego sensu. Ona nie odebrała mi wszystkiego, bo
to przecież była moja decyzja, prawda? Z dnia na dzień zmieniłem swoje życie.
Kim dziś jestem? Nie jestem panem swojego losu. Nie jestem
człowiekiem sukcesu.
Nazywam się Marek Dębski. Skończyłem prawo.
Mam trzydzieści siedem lat. Zaczynam życie od początku.
E.
PS. Co do notki "I jak tam po odcinku?" to pojawi się najprawdopodobniej jutro. Miałam ją zrobic wcześniej, bo oglądałam prapremierę, ale nie miałam czasu, a teraz też mam multum rzeczy na głowie :) Ale obiecuję, że się pojawi, bo odcinek pozbawił mnie wszelkich emocji. Prawie płakałam :) Przez Mareczka, jak już pewnie wiecie. Szkoda mi Go było... Ale co ja Wam to tu piszę :) Jutro będzie notka, więc i opinia :)
Domcia
Nie taka 'nowa fanka'. ;p to ja Ewa, która już wcześniej powierzyła Wam swoje opowiadania.
OdpowiedzUsuńA wiedziałam, że skądś znam ten sposób pisania! :D No to etykietkę zmieniam i lecisz do swojej zakładki :D
UsuńDomcia
Jesteś super E.!!!! Dawno nie czytałam tak wciągającego opowiadania. Pochłonęło mnie bez reszty. Jesteś naprawdę świetna! Czekam na Twoje pozostałe opowiadania!
OdpowiedzUsuńSuper opo! Jak zawsze zresztą. :D
OdpowiedzUsuńCzekam na ciąg dalszy. :)